Jesteśmy w Indiach! Żyjemy! :)
Mieliśmy trochę kłopotów z dostępem do sieci, ale też mało czasu – chcieliśmy jak najszybciej dotrzeć do Varanasi, a po drodze jak najwięcej zobaczyć zobaczyć. Internet w Indiach jest, owszem, ale w kafejkach mają głównie stare rozpadające się szroty, ze stacjami dyskietek, zamiast CD, bez portów usb. A jeśli gdzieś już dysponują siecią wifi, to nie chcą udostępnić hasła, bo przecież biorą za godzinę przy kompie 20-30 Rs., a my byśmy chcieli za free… Nie nada!
W każdym razie dzisiaj mamy chwilę, bo już PO!
„Po”, czyli po zaćmieniu, ale o tym później. :) Dla niecierpliwych tylko dodam, że TAK! Widzieliśmy!
Tymczasem wrzucam fragmenty zapisków z kompa i notatnika nt. naszych dotychczasowych poczynań na Subkontynencie Indyjskim…
16.07.2009 (czwartek), Delhi
Jesteśmy w Indiach już trzeci dzień. Dwa pierwsze dni spędziliśmy na intensywnym zwiedzaniu Delhi, aklimatyzowaniu się, nauce targowania z rikszarzami, a właściwie moto-rikszarzami oraz nieustannym kupowaniu i piciu wody. ;) Teraz mkniemy „autostradą” do Puszkaru – jedziemy wynajętym samochodem (Tata, model z AC – pełen luksus, tyle że kierownica nie po tej stronie, co normalnie…
Ale zacznijmy od początku.
Weekend: Całą sobotę i niedzielę przed wyjazdem spędziliśmy na ostatnich zakupach i pakowaniu – istny Sajgon (nie miałam nawet czasu zajrzeć na bloga i się pożegnać przed wyjazdem). W niedzielę wieczorem zjechała do nas Iza i wypiliśmy sobie piwko/winko za szczęśliwą podróż.
Poniedziałek: Pobudka o siódmej (a nawet przed – ktoś musiał nakarmić kotki), szybkie mycie i desant. Iza złapała po drodze jagodzianki, które potem skonsumowaliśmy na lotnisku, a właściwie przed budynkiem lotniska, bo po nadaniu bagażu mięliśmy jeszcze chwilę i zrobiliśmy sobie mały piknik. :)
Na lotnisku spotkała nas niespodzianka – okazało się, że tym samym samolotem do Kijowa, lecą też Ania i Julek, z którymi podróżowaliśmy w zeszłym roku Transsibem po Rosji (o „Wyprawie zaćmieniowej Syberia 2008” przeczytasz tutaj). Oni też wybierali się na zaćmienie, ale w przeciwieństwie do nas – do Chin, w okolice Szanghaju. Takie przypadki sprawiają, że coraz częściej myślę, że świat się kurczy.
Lot do Kijowa (1,5h) minął szybciutko i przyjemnie. Wbrew naszym obawom, co do jakości/czystości samolotów AeroSvitu, nasz Boeing 737 był świetnie utrzymany (żadnych zardzewiałych śrub na skrzydłach, jak to się zdarzało w Centralwingsach), obsługa była super, wszystko odbywało się bardzo sprawnie.
W Kijowie czekała nas nie lada przeprawa, ponieważ chcieliśmy przebukować powrotny bilet Izy na tydzień później. Iza miała wracać do Polski już po 3 tygodniach, ale okazało się, że może zostać w Indiach dłużej i chcieliśmy przebukować jej bilet, aby wracała razem z nami. W Polsce nasz beznadziejny pośrednik (nie kupujcie biletów przez esky.pl) twierdził, że nie ma możliwości zmiany terminu biletu – jedyne, co można było według nich zrobić, to zakupić (u nich) nowy bilet na sam powrót, ale w cenie powyżej 2000 zł – czyli więcej niż kosztowały nasze bilet w obie strony. Oczywiście za stary niewykorzystany bilet, zgodnie z ichnim regulaminem, nie zwróciliby pieniędzy.
Postanowiliśmy wziąć sprawy w swoje ręce i „działać” bezpośrednio u źródła, czyli w samym Kijowie (zaopatrzeni w kilka banknotów US Dollars). Udało się, ale wymagało to trochę gimnastyki i telefonicznej kooperacji ze znajomym Izy ze Lwowa (tłumaczył z naszego na ukraiński). Oczywiście na początku powiedziano nam, że nie nada, biletu się nie da wymienić. Ale po rozmowach z kolejnymi i kolejnymi pracownikami lotniska i wielokrotnym wyłuszczeniu sprawy, okazało się, że jednak można i – co dziwne – legalnie, bez łapówki przesunąć termin powrotu za opłatą operacyjną w kwocie 166 dolców! Wiązało się to co prawda z koniecznością opuszczenia wewnętrznej strefy transferowej lotniska, uzupełnienia karty imigracyjnej, etc., ale za to mogliśmy sobie na legalu wyjść na miasto, na obiadek, zamiast gnić 5h na lotnisku.
Lot do Delhi był jeszcze lepszy i bardziej komfortowy. Lecieliśmy wielkim Boeingiem 767 (największy samolot, jakim do tej pory leciałam); dostaliśmy miejsca w środkowym rzędzie (10 C, D, E), tuż za business class (można było sobie zerkać za zasłonkę), w małej „kajucie” oddzielonej od głównej wielkiej. Każdy dostał zestawik: kocyk polarowy plus poduszka, od razu zaserwowali nam soczek, potem obiadek (do wyboru kurczak i vege – większość Hindusów wybierała tę drugą opcję), kawkę, rogaliki 7-days, znowu kawkę… i tak cały lot. Full wypas! Uzupełniliśmy karty imigracyjne oraz ankiety nt. ptasiej i świńskiej grypy. (Edit. 2016 w Indiach w tamtym czasie pojawiły się pierwsze śmiertelne przypadki świńskiej grypy, co miało wpływ na wydarzenia podczas naszego lotu powrotnego z Indii) Prawie siedmiogodzinny lot przebiegał bardzo spokojnie, aż do momentu, kiedy – mniej więcej na godzinę przed końcem – rozległ się komunikat o możliwych turbulencjach. Turbulencji w końcu nie było, ale po prawej stronie samolotu szalała burza z piorunami. Widok był piękny – co chwilę srebrne pioruny i podświetlone chmury – ale trochę mrożący krew w żyłach. Na szczęście nic się nam nie stało i bezpiecznie wylądowaliśmy na lotnisku Indiry Ghandi w New Delhi. Szybko załatwiliśmy wszystkie formalności, trochę poczekaliśmy na bagaż (walizki z pasa zdejmują specjalni panowie i ustawiają obok, oczywiście bez ładu i składu – jak się potem okazało, była to jedna z wielu, w naszym rozumieniu „mało sensownych”, prac, które wykonują Hindusi; ale lepiej robić cokolwiek, nawet, jeśli to mało sensowna praca, niż nic!).
Pierwsze wrażenie outside – gorąco i parno i muuuuultum ludzi, taksówek, riksz, motoriksz, skuterów, wszystkiego! I wszyscy coś do nas wykrzykiwali, czegoś od nas chcieli, do czegoś nas namawiali. Teraz już się przyzwyczailiśmy i nauczyliśmy ignorować lub trochę spławiać naganiaczy i kierowców, ale wtedy poczuliśmy się trochę osaczeni. Natomiast tego sławnego słodkawego smrodu nie poczuliśmy. Prawdę powiedziawszy opowieści o smrodzie w Indiach są bardzo przesadzone. Wiadomo, że kible publiczne (czytaj: okafelkowana ściana lub otwarta wnęka przy ulicy, na poboczu) i okolice śmierdzą, ale u nas w Polsce jest podobnie, wystarczy wejść do pierwszej lepszej bramy. Tymczasem dużo jest zapachów przyjemnych – kadzidła, przyprawy, owoce na straganach, rośliny… Nawet Ganga nie chuchnie tak, jak można by się spodziewać.
Kalkaji, czwarta rano
Anyway, z lotniska wzięliśmy taksę „pre-paid” (sławnego Ambasadora) i poturlaliśmy się do Kalkaji – dzielnicy w południowej części Delhi, do mieszkania znajomego prawnika, którego poznaliśmy przez CouchSurfing. Kalkaji to okolice świątyni Lotosu i Neru Place. Block B (tam mieszkaliśmy), czyli kwartał, a może dystrykt (nie mam pojęcia, na jakich zasadach działa u nich ten system) to sieć ulic, a momentami bardzo gęsta siatka uliczek, przy których stoją piętrowe domy/kamienice, pomiędzy którymi czasami można trafić na mały wewnętrzny ogródek lub park. Całkiem przyjemnie.
My do naszej miejscówki dotarliśmy po czwartej nad ranem (czy jeśli napiszę kiedyś książkę o Indiach, powinnam ją zatytułować Delhi. Czwarta rano.?). Okazało się, że drzwi do mieszkania były zamknięte i wydawało się nam, że nikogo nie ma. Nawet pukaliśmy do sąsiadów, ale japońsko-wyglądający kolo w szortach oznajmił nam, że on nic o niczym nie wie. Na szczęście okazało się, że w środku są jednak ludzie – inni couchsurferzy (Lenka ze Słowacji i Elly z Macedonii) i po kilku dzwonkach udało się nam je dobudzić i przekonać, by wpuściły nas do środka.
Mieszkanie, w którym obecnie Kashual, ambasador CS, gości couchsurferów z całego świata, kiedyś służyło mu za kancelarię (teraz z interesem przeniósł się do „city”), dlatego w głównym salonie stoi wielkie rzeźbione biurko i kilka kanap. Z salonu przechodzi się do innych pomieszczeń – kuchni, gabinetu, dwóch sypialni i na balkon. Każdy pokój ma oddzielną łazienkę. My poczatkowo ulokowaliśmy się na trzech kanapach (o tej czwartej chcieliśmy jak najszybciej się położyć), a potem zajęliśmy jedną z sypialni. Mieszkanie było bardzo duże jak na polskie warunki i całkiem luksusowo urządzone – meble a la epoka kolonialna, ciężkie, nie przepuszczające światła zasłony, ale też klima. Mieliśmy szczęście, bo ten europejsko-indyjski styl był idealny na trzy pierwsze noclegi w Indiach i naszą aklimatyzację.
Lotus Temple
Rano wyruszyliśmy na zwiedzanie najbliższej okolicy. Pierwsze kroki skierowaliśmy do przecudnej Lotus Temple (Świątyni Lotosu). Niestety nie weszliśmy do środka, bo wnętrze zwiedzać można było dopiero po południu, ale może zajrzymy tam jeszcze przy okazji naszego dwudniowego pobytu w Delhi tuż przed powrotem do Polski. Obok Lotus Temple wznosi się ogromna świątynia Kriszny, ufundowana przez ISKON (międzynarodowe towarzystwo świadomości Kriśny, czy coś w tym stylu), wokół której kręciło się mnóstwo Hindusów. Odwiedziliśmy też dziwną świątynię, w której święcono pokarm. Świątyni pilnowali umundurowani, w tym jedna kobieta, ale gdy nas zobaczyli, natychmiast się nami serdecznie zajęli – powiedzieli, gdzie zostawić butki (przyznam, że lekko się stresowałam, bo to był pierwszy raz, kiedy miałam chodzić w Azji na boso – obawiałam się za równo brudu, jak i tego, że nigdy więcej nie zobaczę moich sandałów – na szczęście niepotrzebnie!), pokazali, gdzie iść i co robić w świątynii. Jakiś święty mąż namazał nam czerwone kreski, czyli tzw. tilak na czole, zawiązał kalava, czyli czerwone sznurki na przegubach dłoni (mają chronić przed złymi mocami i przynosić pomyślność, ja tam swój cały czas noszę, chociaż Kondi i Iza już pozdejmowali), a potem wcisnęli nam w garście prasad, czyli poświęcony pokarm: cukrowe kulki, prażony ryż i różane płatki. Konrad dostał nawet całego banana, a Iza kawałek kokosa! Zostawiliśmy „datek” za te wszystkie błogosławieństwa i ruszyliśmy dalej.
India Gate, Brama Indii
Postanowiliśmy przenieść się bardziej do centrum i motorikszą (nigdy nie zapomnę pierwszej próby złapania rikszy na kilkupasmowej ulicy) przejechaliśmy pół miasta do słynnej India Gate (Bramy Indii). Trochę nas zaskoczyły delhijskie korki i sposób jazdy kierowców – zupełny chaos, żadnych zasad poza jedną – „kto pierwszy, ten lepszy”. Już samo przechodzenie przez ulicę, to wielkie wyzwanie, a co dopiero kierowanie pojazdem :D
India Gate – to wysoki na 42 metry kolos, który nam oczywiście kojarzył się z Łukiem Triumfalnym w Paryżu. Zarówna brama, jak i biegnąca od niej, aż do Parlamentu, Królewska Droga robią wielkie wrażenie. Przyjechaliśmy tu nie bez powodu – to jeden z najsłynniejszych zabytków Delhi, wybudowany w 1931 roku ku chwale indyjskich żołnierzy, którzy zginęli w I wojnie światowej i na wojnach z Afganistanem (w latach 70-tych pod bramą ustanowiono grób nieznanego żołnierza). Znajduje się w bardzo ważnym punkcie miasta, w którym zbiega się wiele ulic – można w zasadzie powiedzieć, że znajduje się w sercu Delhi. A otaczający Bramę park i wspaniałe wypielęgnowane trawniki przyciągają mnóstwo ludzi – nie tylko turystów z Zachodu, ale też Hindusów.
No właśnie, India Gate robiło wrażenie na nas, a my robiliśmy wrażenie na Hindusach, z których co drugi chciał sobie robić z nami zdjęcia. Zdaje się, że dla nich (zwłaszcza dla indyjskich turystów z prowincji, którzy mniej przywykli do widoku białasów) byliśmy większą atrakcją, niż sama brama. Słyszeliśmy, że tak jest i na początku to nas bawiło (kto by się nie chciał poczuć jak celebrity, z którym ludzie chcą sobie robić zdjęcia), ale po kilku dniach reagujemy niemal alergicznie na zawołania typu: One photo, please! albo Sir/Madam you from? albo First time in India? Momentami czujemy się trochę jak moviestars stokowani przez fanów! ;)
Pierwszy posiłek w Indiach
Po obejrzeniu India Gate i Parlamentu zostaliśmy niemal uprowadzeni przez jednego riksiarza do restauracji jego przyjaciela (tak, tak wiem – nie powinno się dać tak wmanipulować w sieć indyjskich przyjacielsko-biznesowych zależności). Restauracja była nieco droga jak na indyjskie standardy, piwo Kingfisher kosztowało 150 Rs, podczas gdy w liquor-shopie można je dostać za 45 Rs, ale byliśmy wyczerpani, do tego poprzedni posiłek jedliśmy prawie 24h wcześniej, w samolocie, no i trochę baliśmy się jeść pierwszy posiłek w Indiach w jakiejś podrzędnej knajpie… Zamówiłam ryż z owocami i rodzynkami po kaszmirsku, Iza też jakiś ryż z warzywami, a Konrad zupę dal (czy dal to w końcu zupa, czy sos?) a do tego kolejkę mango lassi. Kondi stwierdził, że jednak odpuszcza lassi, bo podejrzewał, że zawiera lód przygotowany z nie-mineralnej wody, ale ja zaryzykowałam i… wypiłam dwie porcje (na szczecie okazało, że z lodem wszystko było ok, bo żadnych sensacji żołądkowych nie było).
Po obiadku udaliśmy się na Conaught Place, na szoping (zakupiliśmy m.in. przewodnik LP, o 20% taniej niż w Polsce i mapę Indii za 80 Rs., czyli 6 zł – u nas najtańsza kosztowała mapa ok. 38 zł) oraz do punktu informacji turystycznej, po której to wizycie diametralnie zmienił się plan naszej wyprawy. Ale o tym później – wspomnę tylko, że na 99% zobaczymy Himalaje.
— Koniec notki z 16.07.2009 —
Tymczasem to by było na tyle. Zaraz w kolejnym poście dodam notkę z zaćmienia, które obserwowaliśmy dwa dni temu, a później będę uzupełniać środek. Pozdrawiamy znad Gangi, z Varanasi, miasta tysiąca świątyń…
Asia & Kondi & Iza
PS. Wiadomość dla Kasi i jej kuzynki-epidiomologa: próbki wody z Gangi dzisiaj pobrane -z dwóch miejsc, łącznie 4 fiolki – mam nadzieję, że przetrwają nietknięte do końca podróży!
Przeczytaj wszystkie posty o wyprawie do Indii z 2009 roku.
🇮🇳
[jetpack_subscription_form show_subscribers_total=0 title=0 subscribe_text=”Nie chcesz przegapić kolejnego wpisu? Subskrybuj nasz blog Byłem tu. Tony Halik. przez e-mail.” subscribe_button=”Zapisz się!”]
potem wcisnęli nam w garście cukrowe kulki, prażony ryż i różane płatki