Jeszcze tylko tydzień!
Trudno mi w to uwierzyć!
Postanowiłam się trochę wczuć w klimat, więc czytam sobie kolejne książki o Indiach (w tym momencie kultową Masalę Maxa Cegielskiego, a w zanadrzu zbiór felietonów Arundhati Roy, pt. Algebra bezgranicznej sprawiedliwości). No i udało mi się wyrwać na dwudniowe warsztaty z klasycznego tańca indyjskiego. :)
Warsztaty prowadziły dziewczyny ze szkoły Nataraja. Dzięki nim poznałyśmy kilka podstawowych mudr oraz ruchów z klasycznych tańców Bharatanatyam i Odissi oraz półklasycznego Chhau, a także kawałek układu do piosenki z pewnego bollywoodzkiego filmu z Shah Rukh Khanem. Uczyłyśmy się także ruszać głową, szyją i oczami – wbrew pozorom bardzo trudna sztuka, zwłaszcza, jeśli głową trzeba ruszyć w jedną stronę i jednocześnie spojrzeć w drugą. Okazuje się, że wcale nie umiemy tak dobrze panować nad swoim ciałem, jak nam się wydaje – nie jest łatwo zmusić je do tego, by zaczęło wykonywać nowe ruchy zamiast tych znanych i powtarzanych niemal automatycznie.
Powiem szczerze, że nie wiedziałam, że to wszystko wymaga tyle siły i pracy mięśni! Jestem cała obolała, mam straszne zakwasy i ledwo się ruszam – a to były tylko dwa dni tańczenia! W każdym razie utwierdziłam się w przekonaniu, że chcę się uczyć indyjskich tańców klasycznych – nie tańca w stylu Bollywood, który bardziej mi przypomina disco, tylko właśnie tańców klasycznych, wywodzących się ze świątyń… Mam już na oku kurs w Rivierze.
W sobotę mieliśmy też przyjemność przez kilka godzin oglądać zdjęcia z wyprawy do Północnych Indii pary znajomych. Marek i Paulina (buziaki i jeszcze raz dzięki!) na subkontynent wybrali się na przełomie lutego i marca tego roku i cały czas są pod wrażeniem tego, co zobaczyli i przeżyli. Trasa ich podróży była trochę zbliżona do naszej, chociaż udali się nieco dalej na zachód – do granicy z Pakistanem. Marek z ogromnym zaangażowaniem opisywał kolejne miejsca i zdarzenia, do tego zrobił fantastyczne zestawienie kosztów wyprawy – tak więc dzięki niemu mamy pogląd na aktualne ceny biletów, riksz, taksówek, pokoi, jedzenia (wiemy, do jakich kwot mamy się targować!), a do naszej „sprawdzonej przez innych” bazy hotelowej trafiły kolejne pozycje.
Muszę przyznać, że zdjęcia Marka i Pauliny trochę mnie uspokoiły. Wszyscy tak trąbili o tym syfie i brudzie, że serio zaczęłam sobie już wyobrażać jeden wielki rynsztok. Tymczasem na zdjęciach Marka i Pauliny wcale aż tyle tego nie było. Owszem, można było zobaczyć wysypiska na środku ulicy, siki na murach, rynsztoczki i takie tam, ale na pewno to nie był „taki syf”, jaki niektórzy opisują!
Czasami mam wrażenie, że ludzie nie mają pojęcia o polskich realiach. Wystarczy pojechać na pierwszą lepszą wioskę (albo przedmieścia Warszawy), a tam krowy też paradują główną drogą, co chwila podnosząc ogon i załatwiając swoje potrzeby prosto na asfalt, ludzie wywalają śmieci do rowów albo na kupę zaraz za płotem własnej posesji, a faceci leją w bramach albo na ściany sklepu. I nikt się temu specjalnie nie dziwi. Po naszych miastach, co prawda krowy nie łażą, ale za to spróbujcie przejść Lwowską od pl. Politechniki do Wydziału Architektury albo Noakowskiego do Wydziału Transportu, nie wdeptując w psią kupę – powodzenia!
Zatem nie dajmy się zwariować!
A jak jeszcze raz ktoś mnie zapyta: po co jedziesz do tych Indii, przecież to jeden wielki syf! To zwyczajnie się odwrócę i pójdę sobie w drugą stronę :P
Pozdr.
A.
Przeczytaj wszystkie posty o wyprawie do Indii z 2009 roku.
🇮🇳