Kierunek: Katmandu (podróż z Indii do Nepalu lądem!). Czy da się odbyć podróż z Indii do Nepalu lądem i to komunikacją publiczną, po taniości? Da się! Ale na pewno będzie to podróż z przygodami. Przeczytaj naszą relację z tej niezapomnianej podróży…
Kierunek: Katmandu
(podróż z Indii do Nepalu lądem!)
Pociągiem z Gaya do Patna…
Notatki z dn. 26.07.2009 r.
Pociąg relacji Gaya – Patna, klasa 2 (czyli nawet gorzej niż „sleeper”)
Pociąg na tej trasie jeździ kilka razy dziennie – my dotarliśmy z Bodh Gaya do Gaya motorikszą, jakoś koło jedenastej. W Bodh Gai zdążyliśmy zjeść jeszcze baaardzo obfite śniadanie (posiłek na trzy osoby, z zachodnimi napojami koncernu Coca-Cola, średnio 5x droższymi od wody, w tym duży talerz thali z ciapattami, puchate omlety z pomidorkami, cebulką i serkiem oraz z masełkiem i miodem kosztował nas mniej niż 10 zł) i zrobić jeszcze ostatnie zakupy (blaszane pudełeczko na fiolki z wodą z Gangi, 60 Rs i narzuta ze słoniami, 100 Rs).
Dworzec w Gai dużo mniejszy niż w Varanasi. Żadnego punktu informacyjnego dla obcokrajowców; trudno się zorientować, co, jak i gdzie… Z dziwnego „podwójnego” rozkładu jazdy jakimś cudem rozszyfrowaliśmy, że najbliższy pociąg do Patny (nr 731) odjeżdża o 11:45. Czyli za bardzo, bardzo niedługo! Ktoś nam kazał uzupełnić jakieś wnioski rezerwacyjne, po czym, po około 15 minutach, udało nam się dopchać do okienka kasy… Okazało się, że staliśmy w złej kolejce i na dodatek w nie tej sali, co trzeba…
Kolejna kolejka i przepychanka z lokalsami. Bilety w cenie (uwaga!) 15 Rs, czyli złotówka, od osoby (za 200 km) kupiliśmy o 11:41. Pędem rzuciliśmy się w kierunku wiaduktu nad torami. Ktoś krzyknął do nas, że pociągi do Patny odjeżdżają z peronu 5. Przy owym peronie dwa pociągi… Zapytam człowieka z krótkofalówką w ręku (wyglądał w miarę oficjalnie), który pociąg jedzie do Patny – okazało się, że żaden! Pociąg do Patny przyjedzie, owszem, ale dopiero wtedy, kiedy ten (po prawej) odjedzie. Na wszelki wypadek spytałam jeszcze pasażerów siedzących w obu pociągach. Potwierdzili, że żaden z pociągów nie jedzie do Patny (3 głosy na tę samą wersję – można przyjąć, że prawdziwa). No to pozostało nam czekać. Pośpiech i stres, że nie zdążymy, był zupełnie niepotrzebny.
Oczekiwanie.
Sytuacja jak zwykle – my sobie grzecznie siedzimy, a dookoła nas wianuszek hindusów, którzy bez jakiegokolwiek skrępowania obserwują każdy nasz ruch. Zwyczajnie zatrzymują się i wielkimi ze zdziwienia oczyma, niemal bez mrugania, wpatrują się w nas, jak zahipnotyzowani. Śmiejemy się, że znowu się „zawiesili”. Jakiś dzieciak przylazł za nami aż z sali kasowej, teraz przysiadł obok i łypie na nas załzawionymi oczami. Jeden pucybut już trzeci raz próbował wcisnąć nam swoje usługi, co z kolei nas wprawia w zdziwienie – patrzymy na szczotkę i puszkę z czarną, tłustą pastą do butów, potem na nasze szmaciane, kolorowe sandały i zastanawiamy się, co on chce nam wypastować. Może gumowe podeszwy, od spodu? Sprzedawca kokosa też krąży wokół, jak sęp. Gorąco. Czekamy i czekamy. Niecierpliwimy się – my europejczycy, zawsze w biegu, cały czas w niedoczasie, tutaj nie możemy nic zrobić, pozostaje jedynie bierne czekanie.
Właściwie to pierwszy raz, kiedy pociąg tyle nam się spóźnił. Słyszeliśmy, że to standard, że czasami trzeba czekać pół dnia, ale do tej pory mieliśmy szczęście i wszystko szło jakoś sprawnie. Konrad zniknął, żeby zrobić zdjęcia ze scenkami peronowymi. Wrócił zadowolony, bo złapał kilka świetnych kadrów. Przyniósł mi też ogromny wachlarz z ususzonego liścia palmowego – sprytna konstrukcja z jednego liścia; w kilku miejscach powiązany nitką daje więcej chłodu niż fan, czyli wiatrak montowany pod sufitem.
Kiedy pociąg nareszcie przyjechał, okazało się, że mega niska cena biletu jest adekwatna do standardu. :) Jechaliśmy drugą klasą, czyli gorszą niż „sleeper”. W drugiej nie ma już miejscówek, a obowiązuje zasada, kto pierwszy ten lepszy, ten siedzi. Na obitych dermą ławach, które teoretycznie mieszczą cztery miejscówki, upakowanych po sześciu Hindusów. Jakimś cudem znalazłam kubik, gdzie siedziały wyfiokowane hinduski, odziane w całkiem bogate sari – z cekinami i lusterkami – i obwieszone dużą ilością biżuterii. Tak odstawione podróżowały w syfiastej drugiej klasie, ale chyba budziły respekt tych biedniejszych, bo siedziały wygodnie rozparte, nikt się do nich nie pchał na tę dermową ławkę.
Ja tam oporów nie miałam i spytałam na migi, czy można się dosiąść – można było. Usadziliśmy Izę z pannicami, a sami wraz z plecakami, wdrapaliśmy się na półki bagażowe (stalowa rama i drewniane dechy, w miejscu, gdzie w „sleeperze” powinno być łóżko. Z sąsiedniego kubika, przez kratę, jakiś koleś próbował zagadywać do Kondiego. Poleciał standardowy zestaw pytań: you from? First time (in India)? How long (you stay)? You like (India])?, ale Konrad, wykończony, nie zdradzał zbytniej ochoty do konwersacji. Poza tym gościowi szybko wyczerpał się zasób wyuczonych formułek.
Podróż trwała cztery godziny. Na stacjach były długie postoje, podczas których przez wagony przeciskali się liczni sprzedawcy. Podobnie jak w Rosji na indyjskich stacjach można kupić jedzenie i picie. Spróbowaliśmy kukurydzianych placków z garam masalą, oczywiście kupiliśmy też nasze ulubione samosy (3 rupiecie za sztukę – zamówiłam pięć, ale pan dał mi jeszcze jedną gratis). Po jakimś czasie na dolnym poziomie zrobił się niezły tłumek. „Bogate hinduski” i biała, przestały odstraszać pozostałych i na ławy wcisnęli się kolejni pasażerowie. Jakiś facet ciągle miętosił w garści betel.
Betel to ichni tytoń do żucia, a właściwie mieszanka tytoniu, betelu i wapna – taką masalę ładują sobie pod dolną wargę lub wypychają policzek i żują; od betelu ich ślina zabarwia się na czerwono, zęby też, więc kiedy mówią, a właściwie bulgoczą – trudno z tych dźwięków coś zrozumieć – wygląda to jakby mieli zakrwawione dziąsła… Potem taki wyssany betel wypluwają na ziemię lub – jak w naszej sytuacji – na podłogę pociągu i znaczą teren czerwonymi plwocinami. (W pomieszczeniach zachowują się bardziej cywilizowanie, bo zamiast na podłogę, plują za okno).
U-hu… dojeżdżamy…
Notatki z dn. 29.07.2009 r.
Thamel, Katmandu, Nepal.
Dotarliśmy do Nepalu. Po dwóch dniach jazdy…
Ale wrócę jeszcze do pociągu relacji Gaya-Patna.
Jazda 2nd class była interesującym doświadczeniem, jednak największy hardkor był przy wysiadaniu. Ponieważ, jak wspominałam wcześniej, w pociągu za 15 Rs nie ma miejscówek, ludziska przy wsiadaniu pchają się niemiłosiernie, żeby zająć jakiekolwiek miejsce. Pisząc „pchają się niemiłosiernie”, mam na myśli co najmniej pięć razy mocniej i brutalniej, niż np. przy wejściu na kasowy koncert (albo do ostatniego autobusu z Bolkowa do Wrocka, w poniedziałek po CP). Absolutnie nie ma mowy o jakiejkolwiek kurtuazji, nikt tu nie słyszał o zasadzie „najpierw się wychodzi, potem się wchodzi”, każdy prze do przodu!
Nie wiem, jakim cudem Kondiemu i Izie udało się przecisnąć z plecakami do wyjścia, w każdym razie tuż przede mną jeden wsiadający i jeden wysiadający zaczęli się trzaskać po głowach. Ktoś mnie wpychał z powrotem do środka, zaczęłam krzyczeć mezzosopranem Ex’cuse me, PLEASE!, więc jak Ci z zewnątrz zobaczyli białą, zaczęli za fraki ciągnąć tych wpychających się z powrotem na peron i jakoś zrobili mi przejście… Mogę tylko powiedzieć O… M… G…!
Patna
Dworzec w Patnie całkiem ładny, na ścianach ni to malowidła, ni to mozaika (ciemno, a poza tym nie było czasu się przyglądać). Punkt informacyjny jest, ale w niedzielę „clozet” – można przyjść jutro o ósmej rano. :P W jakimś dziwnym, nie wiadomo-czemu-służącymym okienku, na pytanie – how to get to Katmandu?, wspaniałomyślnie poradzono mi, żebyśmy wynajęli taxi. Yyyy-jasne. Jakiś dziadek ciągnie nas do biura turystycznego, które mieści się w ciemnej norze, naprzeciwko dworca. Za autobus do Katmandu chcą 750 Rs od osoby. Też podejrzana sprawa. Dziękujemy i wychodzimy. Pytamy rikszarzy, ile wezmą za kurs do „dworca” autobusowego. Wiemy, że dystans to 3 km – oni krzyczą, że co najmniej 100 rupii… Zgroza (zważywszy, że dopiero co przejechaliśmy 200 km za 15!). Dworzec autobusowy jest po drugiej stronie torów, więc trzeba by jechać długim objazdem. Bierzemy plecaki i przełazimy na drugą stronę wiaduktem. Stamtąd łapiemy rikszę za 50 Rs.
Docieramy do „dworca”, czyli wielkiego placu budowy (obok placu jakieś pryzmy żwiru i kupy zardzewiałego żelastwa, udającego zbrojenie), obstawionego budami z żarciem i zastawionego autobusami. Ale co to za autobusy! Kolorowe, wymalowane w hinduskie bóstwa, obwieszone choinkowymi lampkami, przednie szyby prawie całe zaklejone jakimiś wzorkami… Naganiacze próbują nas skusić do swoich autobusów (You go to Gaya? – No thanks, we’ve just arrived from Gaya!). W końcu trafiamy na gościa od autobusu do Raxaul, czyli do przejścia granicznego do Nepalu.
Okazuje się, że autobus odjeżdża dopiero o 21:00, czyli za cztery godziny. Kupujemy bilety (110 Rs od osoby za 300 km – czyli tyle, ile krzyczeli za 3-kilometrowy kurs z dworca kolejowego). Pan nas prowadzi do prowizorycznej poczekalni – wiata z bambusa, z dachem krytym trawą. Znowu czekamy. Obserwujemy sąsiednie biznesy – fryzjera/golarza, co operuje starą brzytwą przy hinduskich gardłach (brrrr!) i „sklep” – czyli szałas obwieszony chipsami i jakimiś saszetkami (Kondi zrobił rozpoznanie – w saszetkach m.in. szampony i odżywki do włosów, przeróżne sosy i przyprawy, trutka na skorpiony, musujące oranżadki – wszystko podobne, łatwo się pomylić!) i obstawiony wodą i zachodnimi napojami, ale też lokalnymi sokami. Kupujemy wodę i colę (zimne, z przenośnej lodówki). Dla zabicia czasu gramy w kości (znowu się na nas lampią). Potem robimy obchód po smażalniach, kupujemy samosy. Czas jakoś mija…
Na pół godziny przed odjazdem pakujemy się do migoczącego autobusu. Za dopłatą łącznie 50 rupii nasze bagaże lądują w luku bagażowym, a nie na dachu, co było dobrym posunięciem, bo w nocy dopada nas monsun. Niemal całą noc leje. Okna nie daje się domknąć. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności w podręcznym plecaku mam foliową, jednorazową pelerynę, pod którą się chowam. Hindusi nic sobie z deszczu nie robią. Jeden facet smacznie chrapie, mimo że ciurkiem leje się na niego woda. Kierowca zapuszcza jakiś film Bollywood. Nic nie rozumiem, bo nie ma angielskich napisów, ale z kontekstu wnioskuję, że to tragiczna historia miłości bogatego księcia i mniej bogatej dziewczyny. Film nietypowy, bo mało w nim tańców, natomiast wkrada się też wątek polityczno-mafijny…
Raxaul. Przejście graniczne między Indiami i Nepalem
Mieliśmy dojechać na czwartą rano, ale w deszczu autobus telepie się niemiłosiernie (mimo wielkiego zachęcającego napisu na bocznej ścianie: SPEED 40 km/h!). Ostaecznie na miejsce docieramy dopiero o siódmej… Cały czas pada. Nasze bagaże są wilgotne i ubłocone. Aż strach myśleć, co by było, gdyby wylądowały na dachu!
W Raxaul wynajmujemy furmankę z daszkiem za zawrotną sumę 250 Rs (i tak stargowaną), która podwozi nas do przejścia granicznego, gdzie uzupełniamy karty imigracyjne i zostajemy zmuszeni do zapłacenia legalnej łapówy 100 Rs od głowy. Pan mętnie tłumaczył, że to jednorazowa opłata przy pierwszym przekroczeniu granicy indyjsko-nepalskiej. Ale nie chciał wystawić rachunku, ani dać wizytówki, a kiedy zapytałam o numer telefonu, wskazując na oldskulowy aparat na biurku, wymruczał, że telefon „not working”.
Następnie mijamy wielką rzeźbioną bramę do Nepalu, wykupujemy nepalską wizę (25$). Iza nie ma za sobą zdjęcia, w związku z czym płaci 100 Rs za zrobienie zdjęcia na miejscu. Spodziewamy się, że zaraz do pokoju wparuje fotograf z Polaroidem. Tymczasem szef placówki (zupełnie nie pasował do reszty personelu – wyluzowany koleś w chustce na głowie, wyglądał, jakby go zesłali tu za karę za jakąś wpadkę) wyciąga z kieszeni starą komórkę i nię pstryka Izie fotę…
Po nepalskiej stronie nie biorą żadnej łapówki. C więcej, szefu-luzak po wklejeniu nam wiz do paszportów, odprawia nad każdą jakiś dziwaczny rytuał. Jakby trzy razy się żegnał i palcami przekazywał pocałunki. Atmosfera w biurze przekomiczna. Samo biuro też dziwne, bo był to parterowy budynek o rzucie ośmiokąta (!!!) niczym Pawilon Snów w japońskiej Narze. Facet odprawia te rytuały – w sumie dziewięć razy, bo po trzy na każdy paszport… Kondi próbuje się nie śmiać i wpatruje się na zmianę w sufit i w podłogę… Ja właśnie dostałam sms-a od Nitiki z Delhi… A Iza wyciągnęła zza pazuchy jakiegoś ocalałego samoska i zaczęła go jeść… Scena jak z „Rejsu”. Tylko w kolorze.
Kiedy już dostaliśmy paszporty z wycałowaną wizą z powrotem, ponownie zasiedliśmy na furmance. Furmanka przewiozła nas przez kontrolę graniczną (strażnicy tylko nam pomachali) i wysadziła pod biurem turystycznym. Lało jak z cebra, więc nie marudziliśmy i czym prędzej wykupiliśmy bilety autobusowe do Katmandu. Za zawrotną sumę 300 Rs od osoby.
W drodze przez Nepal…
Jak się potem okazało, oczywiście wykiwali nas. Zamiast w turystyczny autobus (jazda 6h), wsadzili nas w lokalny (jechaliśmy chyba z 9h), który kosztował 1/3 tego, co zapłaciliśmy. Ale dzięki temu, że autobus telepał się powoli, mogliśmy robić przez okna zdjęcia, a widoki po drodze były niesamowite…
Dotelepaliśmy się do tego Katmandu, kiedy było już ciemno… Łobuzy z autobusu chciały nas jeszcze skasować za bagaże, które nota bene tym razem jechały na dachu i przemokły doszczętnie. Szykowała się niezła awantura – my wściekli, że nas wykiwało biuro i przepłaciliśmy trzy razy, oni wściekli, że nie chcemy dopłacić. Facet zaczął łapać nas za plecaki, ale nadepnęłam mu na nogę w klapce-japonce, a Kondi wykręcił mu rękę. Iza w tym czasie umówiła taksówkę do hotelu i szybko się zmyliśmy. Byliśmy w tej dobrej sytuacji, że wiedzieliśmy, gdzie dokładnie jechać. W Nepalu rezydowały dziewczyny z Chrzanowa (tego od babiczki), które poznaliśmy na lotnisku w Kijowie i z którymi lecieliśmy do Delhi. To one nam dały namiar na swój hotel sms-em.
Jesteśmy w Katmandu! Prawie na dachu świata!
Tak więc jesteśmy w Nepalu, w Katmandu, już drugi dzień. Niestety z uwagi na pogodę (cały czas popaduje) widoczność jest kiepska. Samych Himalajów nie widać – tylko niższe górki, porośnięte dziwacznym lasem (a la tropikalnym). Wczoraj łaziliśmy po mieście – w plątaninie wąziuteńkich uliczek naprawdę można się zgubić! Oglądaliśmy niezliczone sklepiki z paśminą, wełnianymi czapami i rękawiczkami, swetrami z wełny jaka, niesamowitą biżuterią (mam nową śliczną bransoletkę – srebrną, z turkusikami i koralami – z wyrytą mantrą „Om, cośtam, cośtam”), oryginalnymi instrumentami muzycznymi (w tym bębny i grające misy). Próbowaliśmy też tzw. „nepalskiego gorącego piwa”… A piwem tym okazało się jakieś na wpół sfermentowane ziarno zalane wrzątkiem. Smakowało jak młode wino i trochę stawiało na nogi po tych wszystkich deszczach.
Zastanawiamy się nad lotem do Pokhary – żeby jednak zobaczyć te Himalaje. Bilet w jedną stronę kosztuje niecałe 100 $, ale to się jeszcze zobaczy. W każdym razie do Varanasi wracamy samolotem. Bilet kosztuje niecałe 150 $, a szkoda nam czasu i zdrowia na kolejną dwudniową jazdę rozklekotanym autobusem. Zaraz jedziemy na lotnisko się zorientować, co i jak. A potem będziemy zwiedzać kolejne atrakcje miasta, w tym wielką złotą stupę.
To na razie.
Asia
Trasa z Bodhgai do Katmandu (470 km w 2 dni)
Oto nasza tasza trasa z Bodhgai do Katmandu: ABodh Gaya – Gaya – Patna – Raxaul (wszystko to Indie, stan Bihar) – Katmandu (Nepal). Udało nam się przejechać 470 km w 2 dni…