Majowy weekend na Majorce, spędziliśmy bardzo aktywnie. Nie bylibyśmy przecież sobą, gdybyśmy nie wykorzystali tego czasu do maksimum. I zamiast plażowania i leniwych spacerów po Palmie de Mallorca, odwiedziliśmy trzy krańce wyspy – wschodni, południowo-wschodni i północno-zachodni! Czyli przygotowany wcześniej plan wywróciliśmy do góry nogami! Na pierwszy ogień poszły „smocze jaskinie” – Cuevas del Drach, do których Was dzisiaj zapraszamy!
Pierwszy dzień pobytu na Majorce poświęciliśmy na wizytę w cudownych jaskiniach nieopodal Porto Christo – Cuevas del Drach (Drach Caves). Wieczorem natomiast odkrywaliśmy uroki stolicy wyspy, Palmy, którą przedreptaliśmy wzdłuż i wszerz. Drugi dzień był jeszcze bardziej szalony. O 8:00 rano wyjechaliśmy do Colònia de Sant Jordi i Ses Salines, aby zobaczyć „słone jeziora”, w których wytwarza się sól. Następnie wróciliśmy do Palmy, by natychmiast przesiąść się w słynny drewniany pociąg do Sóller, skąd pieszo przeszliśmy cudną trekingową trasą wśród gajów pomarańczowo-cytrynowych i gór do Port de Sóller. Wieczorem ponownie spacerowaliśmy po Palmie, odkrywając zwłaszcza kulinarne aspekty majorkańskiej kultury.
Łącznie – przez dwa dni – zrobiliśmy trasę ok. 300 km komunikacją i kilkanaście km na nogach.
Nasze podróże po Majorce:
Palma de Mallorka, Sóller i Port de Sóller, Cuevas del Drach, Colònia de Sant Jordi i Ses Salines
Cuevas del Drach (Drach Caves) – Smocze Jaskinie
Odkąd Kondi przeczytał o tych jaskiniach, było jasne, że się tam wybierzemy. Dlatego zaraz po śniadaniu (na które składały się zakupione w markecie delicje, tj.: hiszpańska kiełbaska chorizo, kalmarki w sosie pomidorowym, bagietka, kawa z puszki – ja i piwo – Kondi – rany, jak mi brakowało tych ich frykasów – był to nasz podstawowy zestaw śniadaniowy podczas 3-tygodniowej podróży po Hiszpanii i Portugalii, którą odbyliśmy w 2011 roku) udaliśmy się na poszukiwanie dworca autobusowego. Nie było to takie łatwe, bo okazał się być pod ziemią (przy Plaza de España), poza tym w naszym starym przewodniku LP Spain (z 2009?) i w sieci, cały czas figurował stary adres dworca (po drugiej stronie parku). No, ale ostatecznie go zlokalizowaliśmy, z marszu wskoczyliśmy w odpowiedni autobus (mieliśmy farta, że akurat odjeżdżał) i po godzinie z okładem stanęliśmy przed wejściem do kompleksu jaskiń Cuevas del Drach.
Cuevas del Drach (czyli dosłownie „smocze jaskinie”) z okazałym podziemnym jeziorem są dużo większe od obu jaskiń, które odwiedziłam na greckiej wyspie Kefalonia (Kefalina) – Drogarati i Mellisani, chociaż trzeba przyznać, że są trochę podobne do Drogarati.
Pierwsza część wędrówki po jaskiniowym kompleksie, to trasa pomiędzy stalaktytami i stalagmitami – schodzi się coraz niżej i niżej, by w końcu dotrzeć do jeziora, przy którym zbudowano mały amfiteatr. Dzięki temu, że na Majorkę przyjechaliśmy poza sezonem, w jaskiniach było mniej (chociaż w naszym przekonaniu i tak zbyt wielu) turystów, którzy zebrali się w owym amfiteatrze, by wysłuchać małego koncertu. Koncert odbywał się w niemal całkowitych ciemnościach. Co ciekawe, muzycy (grający na smyczkach i pianinie) wcale nie siedzieli na scenie, ale w łodziach, którymi przypłynęli do nas z odległych zakamarków jaskini. Po koncercie i my mogliśmy się przepłynąć podobnymi łódkami po owym podziemnym jeziorku. Bardzo fajne przeżycie.
Po „zaliczeniu” oficjalnych jaskiń, zrobiliśmy sobie mały spacer po okolicy i, przedzierając się przez kolczaste krzaki, dotarliśmy w cudowne miejsce – do przepięknej zatoczki z dziką plażą i mieniącą się, turkusowo-szmaragdowo-szafirową wodą. Było to chyba najpiękniejsze miejsce, które widzieliśmy na Majorce (no może poza pomarańczowymi gajami w Sóller). Trafiliśmy też do „dzikich” wejść do jaskiń, ale nie ryzykowaliśmy i nie bawiliśmy się w amatorskich grotołazów.
Po drodze z/do Palmy mijaliśmy coś, co okazało się bardzo charakterystyczne dla majorkańskiego krajobrazu – specyficzne wiatraki na okrągłych kamiennych wieżach. Większość z nich było w kiepskim stanie, ale na niektórych farmach można było zobaczyć odrestaurowane i zadbane, a nawet kręcące się wiatraki, służące niegdyś do pompowania wody. Potem motyw wiatraków widywaliśmy wielokrotnie na pocztówkach i różnego rodzaju pamiątkach, ale też na szkicach Joana Miró, który osiadł na Majorce (mieszkał tu do końca życia), a którego bardzo podziwiam. Jego prace oglądaliśmy m.in. w nowojorskiej galerii MoMA oraz w madryckim Museo Nacional Centro de Arte Reina Sofía.
Palma de Mallorca
W samej Palmie de Mallorca, czyli stolicy i największym mieście archipelagu Balearów miałam ochotę zwiedzić wiele. Nie dotarliśmy w końcu do zamku Castell de Bellver, zbudowanego na ruinach zabudowań muzułmańskich, ani do Pueblo Español – specyficznego muzeum architektury, za to kilkukrotnie odwiedziliśmy Plaza de España, spacerowaliśmy po tutejszej La Rambli, aż do katedry. Katedra, która tutaj nazywana jest Le Seu (w odróżnieniu od Sé, którym to terminem określa się katedry w Portugalii – np. tę w Lizbonie), jest naprawdę niesamowita! Widziałam wcześniej zdjęcia, jak wynurza się spomiędzy niższych budynków Palmy, ale na żywo robi niesamowite wrażenie… Nieco mniejsze niż katedry w Sevilli, czy Kolonii, ale chyba tylko ciut mniejsze. Zobaczcie sami…
Obejrzeliśmy też port, pobuszowaliśmy w plątaninie wąskich uliczek, zjedliśmy wspaniałe owoce morza w ciekawej restauracji El Pilón (Carrer Can Cifre, 4), chociaż kusiła mnie też restauracja Toma Fosha (Simply Fosh), której przyznano gwiazdkę Michelina. No, ale nie chcieliśmy przepuścić całej kasy na jeden obiad u Fosha. Poza tym baliśmy się, że u niego dostaniemy jakieś bardzo wymyślne jedzenie. A mieliśmy ochotę na nieprzekombinowane hiszpańskie żarełko: grillowaną pulpo (czyli ośmiornicę), kalmary, krewetki i inne dobra morza – takie w najczystszej postaci. W El Pilón tak właśnie je nam zaserwowano. Do tego pyszne wino, a na deser lokalny przysmak – ciasto migdałowe z lodami migdałowymi. Nie mogłam go sobie odmówić – w końcu Majorka słynie z migdałów… (Kondi wybrał chocolate cake, ale przez pomyłkę dostał chocolate ice-cream, które ostatecznie i tak pochłonął).
Po kolacji spacerowaliśmy po bardziej zachodniej części „starego miasta”, po drodze natykając się na rozhisteryzowany biało-czerwony tłum, który świętował to, że Barça przegrała z Atlético de Madrid, by w końcu dotrzeć do szczególnego miejsca – do muzeum sztuki współczesnej, Es Baluard Es Baluard Museu d’Art Modern i Contemporani de Palma, na którego kamiennym tarasie znajduje się punkt obserwacyjny katedry. I jest to bardzo specjalny punkt obserwacyjny…
Le Seu znamienna jest tym, że posiada rozety po obu stronach budynku – nad wejściem oraz nad ołtarzem. Jest taki jeden dzień w roku, a tym dniem jest 26 stycznia, i jest takie jedno jedyne miejsce, wyznaczone matematyczno-fizyczno-astronomicznym sposobem, w którym można zobaczyć, jak słoneczny promień przechodzi przez obie rozety jednocześnie… I to był właśnie ten specjalny punkt obserwacyjny, który odwiedziliśmy.
Promienia nie zobaczyliśmy, za to mogliśmy podziwiać w pełnej okazałości wspaniale oświetlone katedrę oraz kościół Santa Creu (Świętego Krzyża). A jak się spojrzało na południowy zachód, to można było zobaczyć też zamek górujący nad zatoką.
Wieczór zakończyliśmy w miejscu, do którego mamy specjalny sentyment, bo w piwiarni Serveceria 100 Montaditos (czyli, po naszemu, „100 przekąsek”). W piwiarniach tej sieci często bywaliśmy w „lądowej” Hiszpanii – m.in. w Madrycie, Sevilli i Walencji – bo serwują tanie piwo i sangrię plus tanie przekąski (których oczywiście jest 100 rodzai) – ceny za piwo/sangrię/przekąski wahają się między 1-2 euro – jest to knajpka w stylu dawnych warszawskich „Przekąsek-zakąsek” lub „Mety”. A same montaditosy są całkiem smaczne – są to np. kanapeczki z jamón iberico, chorizo, ale też np. słodkie bułeczki z bitą śmietaną i ciasteczkami oreo (tego chyba kiedyś nie serwowali). Po północy, poza sezonem, było to jedno z nielicznych otwartych miejsc w Palmie (było to dla nas duże rozczarowanie – knajpki pozamykane, sklepiki też; dobrze, że mieszkaliśmy blisko „palmowego china town” i pan Wietnamczyk miał otwarty sklepik z piwem i słodyczami aż do 1:00). Owa Serveceria 100 Montaditos znajdowała się (i zapewne dalej znajduje) przy Plaza de España, czyli jakieś 10 minut od naszego mieszkania. Polecamy, gdybyście kiedyś w Palmie odczuwali po nocy głód lub pragnienie!
O wrażeniach drugiego dnia naszych majorkańskich mikro-wakacji przeczytasz tutaj: Słone jeziorka w Colònia Sant Jordi oraz Pomarańczowe gaje Sóller. Natomiast więcej o lokalnej kuchni przeczytasz w artykule Majorkańska kuchnia.