Ramen. Smak wspomnień aka Ramen Teh. Film, na który czekaliśmy prawie rok, by móc go obejrzeć na wielkim ekranie. Wczoraj (08/01) wreszcie mogliśmy go zobaczyć na przedpremierowym pokazie w Kinio Elektronik. Czy warto było czekać na ten film z wypiekami na twarzy? Zapraszam na recenzję napisaną praktycznie na kolanie, na świeżo po projekcji.
Ramen Teh
F
Film trafił do dystrybucji pod koniec marca ubiegłego roku, w Singapurze. Dlaczego akurat tam, skoro to film w tytule ma nazwę dania jednoznacznie kojarzonego z Japonią? Otóż jest to japońsko-singapursko-francuska koprodukcja w reżyserii singapurskiego twórcy Erica Khoo. Co więcej, opowiada losy chłopaka z japońsko-singapurskiej rodziny, który w mieście Lwa poszukuje korzeni i tożsamości. Bo Ramen Teh, to nie dokument kulinarny. To film fabularny. O miłości.
Zwiastun filmu Ramen. Smak wspomnień (Ramen Teh)
Ramen. Smak wspomnień
Tytuł Ramen teh to nazwa dania, które stworzył główny bohater filmu. Zarówno nazwa, jak i samo danie łączą w sobie dwie słynne azjatyckie zupy – japoński ramen i singapurską bak kut teh, czyli zupę na żeberkach. Słowo teh oznacza po malajsku „herbatę”. Nie chodzi jednak o to, że herbata jest jednym ze składników potrawy, lecz o celebrację posiłku, któremu tradycyjnie powinna towarzyszyć herbata.
Chiński tytuł filmu to Qíng qiān lā miàn chá (情牵拉面茶), co można przetłumaczyć mniej więcej jako „pasja do ramenu i (towarzyszącej mu) herbaty„. W Polsce film wyświetlany jest pod nieco bardziej „romantycznym” tytułem Ramen. Smak wspomnień. Chociaż jestem zazwyczaj krytyczna wobec polskich wersji tytułów zagranicznych produkcji, w tym przypadku zmiana mi zupełnie nie przeszkadza. Polski tytuł dość dobrze oddaje atmosferę świata przedstawionego w filmie. Chociaż to nie smaku ramenu poszukiwał główny bohater…
Ramen. Smak wspomnień to historia Masato, młodego japońskiego kucharza, pracującego wraz z ojcem i wujem w rodzinnej ramenya, czyli barze serwującym zupę ramen. Gdy ojciec umiera, w ręce Masato wpadają pamiątki po matce, która zmarła, gdy był mały. Jest tam jej torebka, albumy ze zdjęciami, listy. Najwięcej emocji wzbudził jednak w chłopaku czerwony pamiętnik matki. Nie był w stanie go przeczytać, bo mama, która pochodziła z kantońskiej rodziny z Singapuru, zapiski prowadziła po mandaryńsku. Masato postanawia dowiedzieć się czegoś więcej o mamie. Do tej pory próbował szukać wspomnień o niej w smaku singapurskiej zupy na żeberkach, którą gotowała mu w dzieciństwie, a który sam próbuje odtworzyć.
Odnalezienie pamiętnika matki staje się momentem zwrotnym w życiu Masato. Chłopak postanawia wyruszyć do Singapuru, w którym się urodził i spędził wczesne dzieciństwo. Przy pomocy znajomej, odnajduje w Mieście Lwa miejsca ze wspomnień i starych fotografii. Odnajduje też swoją singapurską rodzinę – wuja, który zdradza mu tajniki rodzinnego przepisu na zupę bak kut teh, za którą tak tęsknił oraz babcię, która nie chce go znać. Masato powoli poznaje burzliwą historię związku rodziców i powód dla którego babcia wyrzekła się mamy. Na nowo – a może właśnie po raz pierwszy tak naprawdę – poznaje też ojca. Nić porozumienia z babcią ostatecznie odnajduje w tym, co sam rozumie najlepiej – w smakach gotowanych wspólnie potraw. W Singapurze Masato odnajduje siebie. Tam też rozpoczyna własną historię miłosną – z singapurską kuchnią oraz zafascynowaną tą kuchnią Japonką.
Welcome back to Singapore – czyli o filmie z podróżniczego punktu widzenia
Chociaż poszliśmy na ten film z uwagi na nasze zamiłowanie do japońskiej kuchni, w tym konkretnie do zupy ramen, to chyba nie motyw jedzenia okazał się dla nas kluczowy.
Przez wiele lat, Singapur, zaraz po Japonii, był moim największym podróżniczym marzeniem. Mieliśmy to szczęście, że razem oba te miejsca odwiedziliśmy. I chociaż Japonia jest nam najbliższa, mikrokosmos Singapuru, tego multikulturowego tygla, zrobił na nas duże wrażenie. Podczas pokazu filmu mogliśmy zobaczyć miejsca, po których spacerowaliśmy. Świątynie, targowiska, sklep z przyprawami i teh – chociaż ja kupowałam tam akurat „herbatę” z pączków róż. Na te widoki naprawdę ściskało nas w gardle.
Singapur kontra Japonia
Singapur to swoisty miks klasycznej i nowoczesnej Azji – zarówno w kwestii architektury (co chyba najbardziej rzuca się w oczy), ale także mentalności ludzi. I chociaż na pierwszy rzut oka SG może się komuś wydawać przede wszystkim „chiński”, tak naprawdę jest to kosmopolityczny tygiel. Poszczególne dzielnice – jak Chinatown, Geylang, Tekka (Little India), dystrykty w „zachodnim stylu” dla ekspatów – to małe światy. Ale są to światy, które łatwo się przenikają, mieszają i na siebie oddziaływają. Malajowie, Chińczycy, Hindusi, Afrykańczycy, Europejczycy, Amerykanie – wszyscy ci ludzie tworzą magiczną atmosferę miasta, w której naprawdę łatwo się zanurzyć. Taki Singapur znam. Ale taki stał się chyba dopiero w ciągu ostatnich 20-30 lat.
Wielu starszych mieszkańców Singapuru cały czas pamięta czasy okupacji japońskiej i zwyczajnie nienawidzi Japończyków. W filmie motyw tej nienawiści jest bardzo akcentowany. I tutaj muszę powiedzieć, że naszym zdaniem, zbyt mocno. Kilka scen, które wskazywały na okrucieństwo, jakiego dopuszczali się Japończycy w latach czterdziestych, jest niepotrzebna. Być może w azjatyckim rozumieniu przypominanie o okupacji to sposób „rozliczenia” się z historią; może dla szerszego (zachodniego?) odbiorcy miała to być swoista lekcja historii… Nam się to wydało tendencyjne. Naszym zdaniem przypominanie w kółko, że Japończycy byli źli, pokazuje jedynie, że współcześni Singapurczycy, podobnie jak Koreańczycy (bo w koreańskich filmach mnóstwo jest takich treści) cały czas mają duży problem z tym „rozliczeniem się”, że ciągle rozdrapują te rany. I chociaż teoretycznie film kończy się zjednoczeniem japońsko-singapurskiej rodziny, pozostaje pewien niesmak.
Ramen ponad podziałami?
Ramen to potrawa chińska. Tak ogólnie uważają Japończycy. Nie raz o tym wspominałam. Ale to nie przeszkodziło im (Japończykom) we wprowadzeniu do chińskiego dania zmian, które pozwoliły zdefiniować je na nowo. I teraz „makaron” rāmen z dodatkami to danie na wskroś japońskie. Często dopracowywane do absolutnej perfekcji.
Ramen jest obecnie dość znany w świecie zachodnim. To chyba najbardziej znana azjatycka zupa. Ale dania na bulionach to kwintesencja kuchni wielu krajów Azji. I niezależnie, czy będzie to japoński rāmen, chiński lāmiàn, tajwańskie niúròu, wietnamskie phở, koreańskie kimchi jjigae, malezyjska laksa, czy wreszcie singapurskie bak-kut-teh, które poznajemy w filmie, to każde z tych dań zaspakaja ciało i duszę. To coś, co w zachodnim świecie określane jest terminem comfort food. Dlatego też koncept filmu, w którym młody Japończyk i singapurska staruszka w naturalny sposób odnajdują wspólny język, pochylając się nad miską parującej zupy z kluskami, wydaje mi się bardzo dobry.
Sam reżyser, Eric Khoo, tak mówi na ten temat:
I have always been intrigued by food and the role that it plays in our lives. As the noted food historian Ben Rogers says, „Food is, after language, the most important bearer of cultural identity”. I feel that what food signifies goes beyond that, it defines who we are and shapes the lives we lead. On top of that, I also think that food is a unifying force. It has the power to bring people together under the most mysterious circumstances.
Tłumaczenie (własne):
Zawsze intrygowało mnie jedzenie i rola, jaką odgrywa w naszym życiu. Jak zauważył znany historyk żywności Ben Rogers „jedzenie, po języku, jest drugim najważniejszym nośnikiem tożsamości kulturowej”. Czuję, że to, co jedzenie sobą reprezentuje, wykracza poza to, określa, kim jesteśmy; że ono kształtuje prowadzone przez nas życie. Ponadto uważam, że jedzenie jest siłą jednoczącą. Ma moc łączenia ludzi w najbardziej tajemniczych okolicznościach.
Natomiast jak już wcześniej sygnalizowałam – ten film wcale nie jest o ramenie, który pojawia się tylko na początku (w japońskiej klasycznej wersji) i na końcu (w japońsko-singapurskiej wersji fusion), lecz o bak kut teh, singapurskiej zupie na żeberkach. Poznajemy nawet przepis na tę zupę. To jej smaku poszukiwał Masato. To ona zainspirowała go do ugotowania autorskiej wersji tego dania. Dlatego też niektórzy pasjonaci zupy ramen mogą się czuć nieco zawiedzeni. Niewiele nowego się o niej dowiedzą z tego filmu. Może poza tym, że sami Japończycy podchodzą do tematu zupy ramen coraz bardziej swobodnie.
Prztyczek w nos foodies z ramenową obsesją
Ramen jest obecnie bardzo modny. Także wśród hipsterów (funkcjonuje nawet sformułowanie „hip ramen”). W ostatnich latach (zwłaszcza wśród ludzi z mojego pokolenia, zwłaszcza tych, którzy interesują się Azją, a zwłaszcza w Warszawie – tak mam dystans!) obciachem jest „nie znać się na ramenie”. Nie zliczę, świadkiem i czytelnikiem ilu dyskusji o tym, co to jest „prawdziwy ramen” i jak powinien wyglądać byłam w ostatnim czasie. Pojawiło się całe mnóstwo domorosłych speców od ramenu, którzy usilnie próbują być bardziej japońscy od Japończyków.
Najwięcej emocji budzi makaron. Wierzcie lub nie, ale dyskusje – np. o alkalicznej wodzie (przez wielu niestety nazywanej wzorem baterii „alkaiczną”) do klusków – często bardziej przypominają walki na noże, niż faktyczne wymiany informacji.
Dlatego przyznam, że uśmiechnęłam się szeroko do siebie, kiedy zobaczyłam, że bohater filmu swój ramen teh przygotował z makaronem somen. Masato wraz ze swoim wujem zwyczajnie uznali, że cienki pszenny makaron somen (nie makaron ramen) będzie lepszy! Gdyby ktoś podał taki makaron w którejś z warszawskich restauracji serwujących ramen, zostałby prawdopodobnie zmiażdżony przez naszych foodies. ;)
Ramen. Smak wspomnień – czy polecam?
Czy warto było czekać prawie rok od premiery, by go obejrzeć Ramen. Smak wspomnień na wielkim ekranie. Tak. Czy jestem zachwycona? Nie.
To bardzo dobry film, ale muszę przyznać, że mam pewien niedosyt. Po pierwsze: za mało tam było ramenu, pomimo takiego, a nie innego tytułu. Za mało tam było jedzenia w ogólne. Za mało kontekstu, w jakim owo jedzenie powstaje. Spodziewałam się, że reżyser (który nie po raz pierwszy sięga po temat jedzenia w swoich filmach) pokaże naprawdę bogatą spuściznę singapurskiej sceny kulinarnej. Być może jednak stawiam poprzeczkę za wysoko. Przyzwyczaiłam się do rewelacyjnych produkcji typu Chef’s Table, gdzie wszystko jest dopracowane do absolutnej perfekcji. Tymczasem, jak na początku stwierdziłam, to nie jest dokument kulinarny. To film o miłości.
I ta historia miłosna mi się podoba. Doceniam też to, że singapurski reżyser podjął wcale nie łatwą próbę uchwycenia rozterek młodego japońskiego człowieka. I że nawet poruszył temat wychowywania dzieci w nieco mniej sztywny sposób, niż ten japoński. Ale jeszcze raz powiem, że podejście do Japończyków i Japonii mi się nie do końca podobało. I nie chodzi o samą kwestię okupacji japońskiej. Pierwsze scenki, te które maja miejsce w Japonii, były naprawdę drewniane. A sama Japonia pokazana w sposób bardzo stereotypowy (pola ryżowe co drugą scenę – come on!). Ale wiem, że ludzie, chociaż deklarują chęć poznania „prawdziwej Japonii”, chcą tych stereotypów. Bo to jest coś, co znają. Coś, co można uznać za comfort content.
Film obejrzeć zdecydowanie polecamy. Na pewno wejdzie on od do kanonu kina kulinarnego o Azji (jeśli już się tak nie stało), dlatego warto go znać. Ale jestem ciekawa Waszych opinii. Już w piątek, w Kino Elektronik, obędzie się specjalny pokaz tego filmu poprzedzony wykładem japońskiego szefa, Koheia Yagi. Być może ten wykład pozwoli inaczej odebrać widzom film.
Piszcie o swoich wrażeniach w komentarzach na naszym Facebooku (tutaj).
____
Coś ekstra: Making of Ramen Tech
Pracę nad filmem można zobaczyć w króciutkim, 10-minutowym filmiku Making of Ramen Tech.
Ramen. Smak wspomnień – rezerwacja biletów w Kino Elektronik
Film Ramen. Smak wspomnień (Ramen Teh) można aktualnie obejrzeć w warszawskim Kino Elektronik.
Bilety na film kupisz on-line tutaj.
Zdjęcia pochodzą z materiałów prasowych.