2009.08.02, Khadźuraho

Dotarliśmy do Khadźuraho. I to nawet wcześniej, niż się spodziewaliśmy. Za to z przygodami…
Autobus z Varanasi do Rewy, był naprawdę dziwaczny. Najpierw chcieli nam wyeksmitować plecaki na dach, na co my – po poprzednim doszczętnym przemoczeniu ich w drodze z Patny do Katmandu – absolutnie nie chcieliśmy się zgodzić. Po około dwudziestu minutach załamywania rąk kierowca wykombinował, że przesadzi pewną parę Hindusów z najlepszych miejscówek – czyli z pierwszych miejsc w dwuosobowym rzędzie, gdzie jest najwięcej miejsca na nogi, a wsadzi tam nas, razem z plecakami. Tamci oczywiście się sprzeciwiali, ale cóż mogli począć, skoro kierowca kazał… Nawet pan biletowy „noł inglis” przybył, aby uprawomocnić decyzję kierowcy. Tak więc nasz status honorowych pasażerów został potwierdzony. Może to okropne, ale czasem z pełną świadomością korzystamy z tego, że biali w dalszym ciągu są w Indiach ciut lepiej traktowani – Kondi twierdzi, że to jeszcze „spuścizna” po czasach kolonialnych (mimo że Indie wyzwoliły się spod Brytyjczyków już 60 lat temu – w tym roku przypada równa rocznica!). Ale za to za bilety wstępu do obiektów biali płacą średnio dziesięć razy więcej niż Hindusi… (A często nawet duuużo więcej – np. za wejście do Tadź Mahal Hindusi płacą 20 Rs, a my 750 Rs od osoby!)

Anyway, kiedy już zajęliśmy miejsca (my i reszta Hindusów z biletami), czyli wszystkie „numerowane” krzesełka zostały przydzielone, to się dopiero zaczęło! W indyjskich autobusach kierowca często siedzi w specjalnej wydzielonej kanciapie – za poprzeczną ścianką z przesuwanymi drzwiami lub materiałową zasłonką (albo z samą, gołą dziurą, tj. otworem drzwiowym). Za tym całym przepierzeniem są dodatkowe nienumerowane miejsca – czytaj, sadzają ile wlezie, bo to nienumerowane i prawdopodobnie cała dodatkowa kasa idzie do kieszeni kierowcy, do spółki z kanarem (kanar albo nawet dwóch kanarów jeżdżą całą trasę z kierowcą). Kanar często jednocześnie pełni także rolę: kierunkowskazu (wystawia rękę przez przednie drzwi, gdy autobus skręca lub cofa), czujnika i sygnalizatora odległości (kiedy autobus zawraca, cofa lub wykonuje inny skomplikowany manewr, wtedy kanar wystawia głowę przez okno, a czasem nawet włazi na dach autobusu i wystukuje ręką w ściankę lub dach odpowiedni komunikat dla kierowcy), rozjemcy sporów pasażerów (bywa ostro!), megafonu – ogłasza, jaką mieścinę właśnie mijamy, a często też budzi szturchnięciami tych, co swój przystanek przesypiają. W „kabinie” kierowcy upychani są zarówno nadliczbowi pasażerowie, jak i ich bagaże, które w indyjskim mniemaniu niekoniecznie muszą stanowić torbę lub walizkę – bardzo chętnie Hindusi pakują swoje rzeczy w kartonowe pudła lub drewniane skrzynki po owocach, które potem zawijają w szmaty, a nawet te szmaty zszywają. Albo wszystko zawijają w jeden szmaciany tobół.  W naszym autobusie owej ścianki oddzielającej kanciapę kierowcy od reszty autobusu nie było, a że siedzieliśmy na honorowych miejscach nr 1 i 2 – mogliśmy bez trudu obserwować, co tam pakują. Na pierwszy ogień poszły dwie ogromne skrzynie (o wymiarach blisko metr na metr na metr), zabite gwoździami – poszły za siedzenie kierowcy, na nich – jako na bonusowym siedzisku – po turecku zasiadł jakiś muzułmanin w białej, haftowanej koralikami czapeczce (jego żonę w czerwonym sari ulokowali w samym kącie tej „kabiny”. Potem przytargali jakieś dwa wory – wyglądały, jakby zawierały „alu”, czyli ziemniaki. Na koniec przynieśli mniejsze skrzynki i tobołki, które ulokowali pod jakimś dziwnym, długim i szeroki siedziskiem (górną warstwę obitą dermą się podnosiło i tam się ładowało rzeczy). Okazało się, że to dziwne siedzisko to super-exclusive leżanka do spania. Na niej ułożył się jakiś barczysty i mega owłosiony facet, ubrany w spodnie i białą, oldskulową, głęboko wyciętą podkoszulkę na ramiączkach (dzięki czemu mogliśmy podziwiać jego futro na plecach w całej krasie). Leżącego i drzemiącego faceta obsiedli pozostali nadliczbowi pasażerowie, a było ich z ośmiu, jeśli nie dziesięciu. Dodatkowo w przejściu też stali ludzie, głównie młodzi, bo widać było, że młodzi mniej się liczą i muszą ustąpić miejsca starszym.

Kiedy już wszyscy się ulokowali, autobus wyruszył w trasę… Grubo po dwudziestej, chociaż według rozkładu wyjeżdżał o wpół do. Ale 45 minut obsuwy w Indiach, to – uwierzcie – tyle, co nic!

Jedziemy. Totalny ścisk. Każdy coś gada, kudłaty chrapie (było jakieś dwa dni przed pełnią i zastanawialiśmy się, czy przy owej pełni facet czasem nie zamienia się w wilkołaka, bo już wtedy jego owłosienie było co najmniej imponujące!), kierowca trąbi co pół minuty, dwóch młodych – tuż za naszymi głowami – zaczęło śpiewać jakieś hity z bollywoodów… Na początku czułam się trochę spięta całą tą sytuacją, ale Kondi zaproponował, żebyśmy też pośpiewali cóś po polsku, zatem już chwilę potem pełnym głosem zapuszczaliśmy stare polskie przeboje – były między innymi hiciory Kultu, Aya RL, Hey, Budki Suflera, Maanam, Róż Europy – same hiciory. Trochę nam się plątały słowa, ale wspólnym wysiłkiem jakoś dawaliśmy radę. :D

Nawet nie wiem, kiedy zasnęliśmy. Obudziłam się koło jedenastej (wieczorem). Wszyscy inni też już kimali – ktoś wywalił nogi na mój plecak, ale to było nic, bo Wilkołak najzwyczajniej w świecie położył sobie włochate nożyska na moich kolanach! Wachlarzem z liścia palmowego zaczęłam go skrobać i kuć w te nożyska, żeby je zabrał… Zabrał, ale coś tam mamrotał pod nosem niezadowolony.

Około północy zrobili dłuższy przystanek. Zatrzymaliśmy się w jakiejś mieścinie – nie zrozumiałam, co za nazwę wymawiają, w każdym razie nic podobnie brzmiącego nie było zaznaczone na naszej mapie (chociaż to była mapa indyjskiej produkcji). W każdym razie w mieścinie – mimo bardzo późnej pory – przy postoju autobusów czynnych było wiele stoisk z podejrzanym smażonym  czymś (samosów niestety nie mieli). Do tego wszędzie sprzedawali ichniejszą (niezdatną dla nas) wodę, natomiast nie mieli żadnych normalnych napojów, w stylu Cola czy Sprite, czy nawet oryginalnie zzabutelkowanej wody… Wszyscy pasażerowie naszego autobusu wyleźli i zaczęli jeść toto smażone i popijać je żółtawą wodą – nawet Wilkołak poszedł przekąsić. Cała ta uczta trwała z pół godziny. Ku naszemu zdziwieniu okazało się, że Wilkołak to kierowca zmiennik, bo jak się już najadł, to usadowił się za kierownicą i zaczął trąbić, ogłaszając koniec postoju. Wilkołak – wyspany i syty – był w wyśmienitym humorze i co chwilę rzucał zza kierownicy jakiś żarcik, a cały autokar się pokładał ze śmiechu. My ułożyliśmy się (prawie wygodnie) przytuleni do naszych plecaków fotograficznych i po uprzednim nastawieniu budzika na czwartą nad ranem (jakoś po czwartej mieliśmy wysiadać), poszliśmy spać.

Obudził nas śmiech całego autokaru – okazało się, że jeden z pasażerów przespał swoją stację, a skapował się o tym dopiero 15 km za. Wysadzili go z autobusu w środku nocy, w szczerym polu, a kierowca się brechał. Było po drugiej. Nagle jeden z młodych (tych od bollywoodów) pyta się nas po angielsku, czy my przypadkiem nie do Riwy. My, że tak. A on coś tam zahindał do kierowcy, który gruchnął takim śmiechem, że aż położył się na kierownicy. No tak – tamten gościu, którego wysadzili, nie był jedynym, co przespał stację. Tłumaczyliśmy, że na dworcu powiedzieli nam, że do Riwy dojedziemy po czwartej, a jest dopiero wpół do drugiej. Kierowca-Wilkołak tak się ubawił naszym gapiostwem, poza tym chyba nie chciał zostawiać dwójki białasów w jakimś polu (chociaż względem tamtego dziadka nie miał takich obiekcji), że postanowił zawrócić i zawieźć nas do tej całej Riwy. Po drodze zgarnęliśmy też zdziwionego dziadka, co już ładny karny kawałek – bo z 0,5 km – zdążył przedreptać. :)

Wysadzili nas w Riwie. Ledwo wysiedliśmy przyczepili się jacyś goście proponujący przejazd Dżipem do Satny. Za 450 Rs. Powiedzieliśmy im, żeby spadali, nie płacimy tyle! Postanowiliśmy czekać na autobus. Miejscowi powiedzieli, że autobus będzie dopiero o siódmej. Trudno. Będziemy czekać. Wskazali nam ławeczkę na głównym placyku autobusowego „standu”. Placyk był nieźle oświetlony, a na dodatek czynne były: stoisko z owocami (kupiliśmy banany i – o dziwo! – jabłka), ze cztery stoiska z napojami (w tym i z zachodnimi oraz moją ulubioną Mazą z mango, którą także produkuje Coca-Cola, ale niestety tylko lokalnie), cukiernia (spróbowałam słodkiego czegoś składającego się głównie z mleka i cukru, w smaku podobnego do białej czekolady, a w konsystencji do marcepanu – pociętego w kostkę i posypanego wiórkami kokosowymi), jakiś bar i kilka sklepów z ciuchami. Normalnie odlot. U nas na Centralnym, po ósmej wieczorem, otwarte są tylko kebaby z sieci „Luksor”; nawet jeden kiosk nie jest otwarty! O dworcach autobusowych, to nawet nie wspominałam! A tu – full servis.
Kondi kupił te owoce – usadziliśmy się wygodnie na naszej ławeczce; ja zaczęłam myć owoce żelem antybakteryjnym, obierać jabłka scyzorykiem – wszystko pod czujnym okiem miejscowych, co zasiedli na sąsiednich ławeczkach. Posililiśmy się owockami, popiliśmy Mazą i colą (trzeba było dodatkowo zdezynfekować się od środka kwasem polifosforowym) i od razu się lepiej poczuliśmy. Czas jakoś nam w miarę szybko zleciał, a autobus do Satny przyjechał nawet wcześniej. Znowu dostaliśmy „pierwsze” miejscówki, bagaże tym razem daliśmy na dach – nie zapowiadało się na deszcz, a już nie chcieliśmy robić awantury – i poszliśmy w kimę.

Obudził nas kanar – to już Satna – a sprzed autobusu od razu zwinęli nas do następnego, do Khadźuraho (ale na szczęście zdążyłam skorzystać z miejskiego szaletu (3 Rs) gdzie w damskiej części oprócz kibelków-narciarzy była wielka kamienna wanna wypełniona wodą, w której się można było wykąpać. Nie skorzystałam.
Niestety autobus do Khadźuraho był nieźle napakowany, więc tym razem nie zajęliśmy najlepszych miejscówek i usadowiliśmy się na samym końcu autobusu. Ostatnie miejsca były o tyle kiepskie, że było bardzo mało miejsca – około pół metra przestrzeni. Ale i tak przysnęliśmy na siedząco. Obudziliśmy się na jednym z przystanków – całkiem rześcy jak na nocną podróż, którą mieliśmy za sobą. Postój był przy jakiejś małej kapliczce, gdzie jeden z pasażerów w ramach tzw. pudźi, czyli poświęconego pokarmu, dostał kokosa, którego potem podzielił i częstował wszystkich w autobusie. Następny przystanek był w Pannie, czyli miejscowości, przy której znajduje się słynny rezerwat z dzikimi zwierzętami – niestety w czasie monsunów nieczynny. Ale już sam las, przez który przejeżdżaliśmy był godny uwagi – dominowały drzewa o ogromnych liściach, trochę podobnych do dębowych, trochę do kawowca (wiem, że liście tych dwóch roślin są zupełnie rózne, ale liście mijanych drzew miały w sobie coś z obu tych roślin), a co jakiś czas pojawiały się drzewa z czerwonymi listkami, do tego mnóstwo kwitnących (zwłaszcza na żółto i pomarańczowo) krzewów i kolorowe oleandry. Natomiast prawie w ogóle nie spotykało się bananowców, tak powszechnych w Nepalu i północnych Indiach. Co jakiś czas migały maleńkie wioseczki, aż w końcu dotarliśmy do Khadźuraho. Koło południa – czyli godzinę po tym, jak wyruszał pociąg do Satny z Varanasi (jesli wyruszył planowo, w co szczerze wątpię!). Byliśmy zmęczeni, ale do przodu o jeden dzień!

Khadźuraho. Świątynie owszem, przepiękne, zachwycają swoją architekturą i tysiącami wspaniałych rzeźb. Wbrew powszechnemu przekonaniu, tych figur w niedwuznacznych pozycjach jest bardzo niewiele; większość to postaci kobiet wykonujących najróżniejsze czynności – od malowania oczu, przez czynności domowe, aż do tańca. Ale atmosferę totalnie psują naganiacze, rikszarze i handlowcy.

Już kiedy wyszliśmy z autobusu (a byliśmy połową z czworga wszystkich białych), rzuciło się na nas z dziesięciu rikszarzy i „przedstawicieli: hoteli, wciskających wizytówki. Zaczęliśmy wsiadać do jednej rikszy – ktoś zaczął krzyczeć, żeby wsiąść do innej (nie bardzo rozumieliśmy, o co chodzi); władowaliśmy się do innej (większej, więc nawet lepszej), ale kiedy przejechaliśmy z dziesięć metrów, drogę zagrodzili nam ludzie i zaczęli tłumaczyć, że mamy się przesiąść do jeszcze innej, bo tu jest kolejka i należy wsiadać „po kolei”. Dodatkowo cały czas coś nam plótł jakiś koleś zachwalając swój hotel – za 100-150 Rs obiecywał ciepłą wodę, basen, cuda na kiju… Akurat!

Wkurzyliśmy się i – wiedząc, że Khadźuraho to niewielka mieścina – postanowiliśmy iść pieszo. Co prawda przegapiliśmy jeden skrót, ale i tak po 15 minutach spaceru (w upale, a każde z dwoma plecakami, ale daliśmy radę) dotarliśmy do zachwalanego przez Lonely Planet oraz ludzi z forum bollywood.pl hotelu Surya (która to nazwa znaczy „Słońce” – jak się dowiedziałam kilka lat później w planetarium, w Mumbaiu). Co prawda zapłaciliśmy więcej, niż się spodziewaliśmy (350 Rs/dwójka), ale wybraliśmy sobie ładny pokój z europejskim kiblem, z telewizorkiem i z balkonem z wyjściem na wewnętrzny ogród. Postanowiliśmy wybrać się na śniadanie.

Przedzierając się przez uliczki Khadźuraho, musieliśmy bronić się przed dziesiątkami natrętów, którzy z drugiej strony ulicy podbiegali i próbowali zaciągnąć nas do szemranej restauracji lub sklepu. Dzieciary wieszały się na rękach sępiąc kasę lub słodycze. Rikszarze rowerowi chcieli nas przekonać, że nie warto używać nóg, bo przecież można wszędzie podjechać rikszą – np. nad wodospad oddalony kilkanaście kilometrów od centrum (potem się okazało, że przy okazji upałów wodospad chwilowo wysechł, więc dobrze, że się nie skusiliśmy). W końcu znaleźliśmy ocienioną małą restauracyjkę typu „roof-top” (czyli na dachu) z widokiem na jedno z tutejszych jeziorek, gdzie zjedliśmy fajne śniadanko, a nawet wypiliśmy piwko – tzn. Kondi, bo ja się skusiłam na jabłkowe lassi (pan specjalnie pobiegł na bazarek po jabłka dla mnie – widziałam jak przytachał siatę).

Była już druga po połuniu, czyli upał niemiłosierny, zatem po konsultacji z pewnym małym chłopczykiem, co pracował w sąsiednim sklepiku i bardzo dobrze mówił po angielsku (a także po konsultacji z przewodnikiem LP, bo nie do końca wierzyliśmy bajdurzeniu lokalsów) zrezygnowaliśmy z najsłynniejszego (i płatnego) kompleksu świątyń, czyli zachodniego (który najlepiej oglądać rano) i skierowaliśmy swoje kroki w stronę przeciwległych krańców wioski – do kompleksów wschodniego i południowego. Po drodze przyplątało się jeszcze dwóch chłopców, którzy nas trochę oprowadzili i przeprowadzili na skróty przez jakieś dziwne domostwa (Kondi obdarował ich potem polskimi monetami). Tak więc obejrzeliśmy kilka świątyń hinduskich i jeden kompleks, w skład którego wchodziły także świątynie dżinijskie (pomalowane na biało) i wykończeni wróciliśmy do naszego cichego, spokojnego hotelu z wewnętrznym ogrodem, gdzie byliśmy bezpieczni i ukryci przed natrętnymi sprzedawcami. Kondi zapadł w regenerującą drzemkę, a ja zrobiłam wielkie pranie (ponieważ nie miałam już ani jednego czystego ubranka, a w Nepalu było zbyt zimno i wilgotno, żeby suszyć pranie), a potem oddałam się innej regenerującej czynności – a mianowicie oglądaniu telewizji (z którą styczności nie mieliśmy już ponad 2 tygodnie). Z przyjemnością chłonęłam kolorowe zachodnie obrazki i wpatrywałam się, jak ciele w malowane wrota, w reklamy (nawet w znienawidzoną reklamę dezodorantu i drugą – z ohydnym czekoladowym ludkiem) i z wielkim zainteresowaniem obejrzałam dwa odcinki amerykańskiej edycji programu (So you think) you can dance?. Ten czas przed telewizorem, to był naprawdę dobry odpoczynek dla mojego zmęczonego Indiami i indyjskimi dziwnościami umysłu!

A za chwilę idziemy na kolację do naszej hotelowej Garden View Restaurant regenerować siły witalne i fizyczne! Chociaż trochę mi szkoda opuszczać pokoik, bo zaczyna się na AXN fajny film s-f, Ultraviolet (podobno to pierwszy film wydany na blu-ray), ale Kondi obiecał, że mi go skombinuje w Polsce. :)

IMGL6942 Kajuraho 2

Rzeźby z kompleksu Zachodniego…

IMGL6927 Khajuraho

Kompleks Zachodni

To na razie. Pa!
Asia i Kondi

P.S. Przeczytaj wszystkie posty o wyprawie do Indii z 2009 roku.

🇮🇳

[jetpack_subscription_form show_subscribers_total=0 title=0 subscribe_text=”Nie chcesz przegapić kolejnego wpisu? Subskrybuj nasz blog Byłem tu. Tony Halik. przez e-mail.” subscribe_button=”Zapisz się!”]