Roppongi. Dużo tu biurowców, dużo sklepów (ponoć i sporo klubów nocnych, w tym hostess-barów, ale tych akurat nie szukaliśmy) – w sumie to wszystko, i to w dużo bardziej intensywnej formie, można zobaczyć w Ginzie i Shinkuku. Ale to, co nas przyciągało do Roppongi, to czerwona wieża, dawniej największa chluba miasta – Tokyo Tower!
Zwiedzamy dzielnicę Roppongi
Sześć drzew w Roppongi
Analizując mapkę metra, stwierdziliśmy, że do Roppongi (uwielbiam tę nazwę – tworzą ją trzy proste znaki kanji, które poznajemy na samym początku nauki japońskiego, oznaczające odpowiednio „sześć”, „książka”* i „drzewo” – 六本木, zatem łatwo ją rozpoznać/przeczytać, np. na wyświetlaczu w metrze…) najwygodniej nam będzie dojechać od strony drugiego wysokiego obiektu (zdaje się najwyższego w okolicy budynku, w sensie „nie-wieży” – 238 m), Roppongi Hills Mori Tower. Ponoć budynek ten oferuje niezłą panoramę. Sami nie skusiliśmy się na wjazd na górę – zniechęciły nas koszty biletów: wjazd kosztowałby nas 4 tys. jenów, co w tedy odpowiadało kwocie 170 zł, czyli jednemu noclegowi. A że mieliśmy w perspektywie (i to całkiem bliskiej) kultową Tokyo Tower (wym. przez Japończyków „Tookjoo tałaaaaa”), co wygląda, jak wieża Eiffla, tyle że jest czerwona i nieco wyższa od paryskiej siostry (łatwo zapamiętać, jak wysoka, bo to 333 m) i otoczona budynkami, zatem trudno ją podziwiać wyłącznie we własnej okazałości, bez jakiegoś biurowego koszmarka w tle.
Roppongi Hills Mori Tower
Ale wracając jeszcze do Roppongi Hills Mori Tower – przyznaję, że budynek jest okazały. Dodatkowo warto zwrócić uwagę na jego przyziemie (poszpanuję terminem, którego nauczyłam się na kursie rysunku), w tym wyjście z metra prowadzące do głównego wejścia budynku, które samo w sobie jest ciekawe. Jest to wynurzający się z ziemi cylinder, obłożony szkłem i szarymi panelami (marmur? konglomerat?), otwierający się na ogród w stylu „a la zen” otoczony murkiem-wodospadem.
Pająk Maman w Tokio
Natomiast placyk przed wejściem do Mori Tower zdobi specyficzna i – trzeba powiedzieć – całkiem pokaźnych rozmiarów rzeźba z brązu, nierdzewki i marmuru w kształcie patykowato-nogiego pająka, zwanego „Maman”, autorstwa Louise Bourgeois. Siatkowy „worek” znajdujący się poniżej korpusu pająka zawiera ponoć 26 marmurowych jaj, a nazwa pająka to nic innego jak francuski termin oznaczający… „matkę” (chociaż bardziej by mi tu pasowałoby słowo „macierz”). Tokijski (roppongijski?) Maman to pierwowzór serii sześciu pajączków (chociaż te pozostałe to tylko odlewy), które zamieszkują sobie różne ciekawe miejsca – m.in. londyńską Tate Gallery, Guggenheim Museum w Bilbao, Muzeum Narodowe Kanday w Ottawie, czy Muzeum Sztuki Samsunga w Leeum, w Korei Południowej. Zamierzam „zaliczyć” w życiu całą kolekcję! Nazwę to „Prodżekt Pająk”.
Tokyo Tower – kiedyś najwyższa wieża w Tokio
Z Roppongi Hills Mori Tower do Tokyo Tower spokojnie można przejść na piechotę. Wystarcz wypatrywać czerwonej wieży i się na nią kierować. Jest to całkiem blisko, ale swoje przedreptać trzeba.
Widok czerwonej wieży Eiffla – bezcenny. Widok z góry również fantastyczny. Polecam (z doświadczenia) wleźć na poziom głównego obserwatorium na piechotę – raz że są wspaniałe widoki po drodze, dwa – można spokojnie przyjrzeć się konstrukcji – węzłom, itd. (dla mnie, inżyniera – wielce interesujący temat), trzy – dostaje się specjalny certyfikat, że się wlizło na tę oszałamiającą wysokość na własnych kończynach, co dla Japończyków okazuje się być nie lada wyczynem. I mówię jak najbardziej serio. Podczas, gdy my żartowaliśmy sobie, że, wchodząc po schodach, mamy „trening” przed wspinaczką na Fuji, Japończycy niemal wyziewali po drodze ducha. A kartonik, który uznaliśmy za fajny bajer dla dzieci – oni (dorośli Japończycy) przyjmowali dumą, uznając wejście po tych kilkuset schodach na tarasik widokowy za spory sukces… Zatem możecie sobie wyobrazić, co się działo na szlaku na Fuji… Ale o tym już niebawem! :D
A co na górze (oprócz pięknej panoramy)? To co zwykle – restauracje, kawiarnie i automaty z napojami (już droższymi niż na poziomie ulicy, bo przecież trudniej dostępnymi). Na poziomie parteru i pierwszych pięter (w odróżnieniu od paryskiej wieży, dolna część Tokyo Tower jest zabudowana, co wygląda paskudnie!) też są restauracje, sklepy i jakieś centrum rozrywki, które nas zupełnie nie zainteresowały. W każdym razie lud wysypujący się z tych pięter, dzierżył balony i inne oznaki „przedniej zabawy”. Chyba plątały się tam też klauny (brrr!).
[/fusion_builder_column]Tuż obok Tokyo Tower jest parczek (The Prince Park Tower Tokyo), a za nim kompleks przylegający do świątyni Zōjō-ji (głównej świątyni odłamu buddyzmu Jōdo-shū – tzw. Chinzei), który zobaczyliśmy z góry i postanowiliśmy odwiedzić. Część zabudowań kompleksu jest prywatna i była zamknięta dla turystów. W sumie to się zastanawiam, czy czasem i tak nie wleźliśmy za daleko do środka, chociaż nikt nas stamtąd nie przeganiał, ani nikt nie tarasował nam przejścia z surowym dame!** na ustach. W każdym razie było to bardzo przyjemne miejsce i idealne zakończenie spaceru po Roppongi (właściwie to była już Chiba). Stamtąd uciekliśmy do najbliższego metra i czmychnęliśmy – o ile pamiętam – do Asakusy…
Poniżej zamieszczam trasę naszego spacerku po Minato (od Roppongi po Shibę).
———-
*) Tutaj znak na książkę jest tzw. klasyfikatorem – czymś na kształt liczebnika, zatem nazwa Roppongi oznacza po prostu „sześć drzew”. Podobno rzeczywiście w okolicy wzgórz Roppongi Hills rosło sześć wysokich brzostownic japońskich – ostatnie zostały zniszczone w czasie II wojny światowej.
**) jap. „nie”, „dość”, „basta”, czy coś w tym stylu – w każdym razie chodzi o to, że natychmiast trzeba przestać robić, to co się właśnie robi!
🇯🇵