Tōkyō ni…
Do Tokio…

Wyjazd służbowy, to zdecydowanie podarunek od losu.
A ostatnim podarunkiem był wyjazd na warsztaty organizowane z okazji przejścia na emeryturę zaprzyjaźnionego profesora K. z Akita Univ., który od lat współpracował z moim poprzednim szefem. Profesora K. poznałam na kongresie w Funchal, a w zeszłym roku gościł w Warszawie na podobnym jubileuszu mojego promotora. Przy okazji tej ostatniej wizyty poznałam kilku jego doktorantów, z którymi od tego czasu utrzymuję kontakt via magiczny internet.
W sumie zaproszenie na tą ekskluzywną imprezę otrzymałam już dawno, ale przez myśl mi nie przeszło, że zostanę tam oddelegowana jako reprezentant polibudy. Wydaje mi się, że duży wpływ na decyzję mojego obecnego szefa miało moje ogólnie znane w Zakładzie zamiłowanie do kultury japońskiej i języka japońskiego, o czym dobitnie świadczy tablica z Jōyō kanji wisząca w moim pracowym pokoju, którą dostałam w zeszłym roku od św. Mikołaja-Kondiego. 1945 podstawowych chino-japońskich znaków kanji robi wrażenie na wszystkich – współpracownikach i studentach. Co jakiś czas ktoś przychodzi i zerka na tę tablicę z zapytaniem, ile nowych znaków już umiem. Trzeba będzie trochę kolejnych naumianych powykreślać. Chociaż mam wrażenie, że im dalej w las, tym więcej krzaków (i bardziej pokręconych). Ponoć duży entuzjazm na radzie wydziału wzbudził też mój wybór dyscypliny egzaminu doktorskiego z architektury, tj. architektura Japonii. :)
Ale niezależnie od wszystkiego, byłam w Tokio!
Jestem bardzo wdzięczna szefostwu, no i oczywiście polskim podatnikom, którzy zasponsorowali mój wyjazd どもありがとうございました!

[Domo arigatō gozaimashita!] ;)

W sumie nie miałam wiele czasu na pisanie bloga podczas wyjazdu – coś niecoś jednak nastukałam na klawiaturze (lub szybce telefonu), a dzisiaj postaram się trochę tamte skrawki tekstu ucywilizować i nawet dorzucić kilka zdjęć. Poniżej znajdziecie to, co spontanicznie powstało. Chociaż mam nadzieję, że jeszcze przed naszą prywatną „wielką wyprawą” (która planowana jest na wrzesień), napiszę kilka refleksji na temat moich dotychczasowych wrażeń z Tokio. Takich na spokojnie.

3 lipca 2012, 19:11 czasu polskiego

Pierwszy sygnał, ze jednak opuszczam strefę Schengen, Europę, Euroazję właściwie, to współpasażerowie gromadzący się coraz liczniej przy gejcie G01 jedengo w terminali wiedeńskiego lotniska. Nihondzinowie (jap. Nihon = Japonia, jin = człowiek). Coraz więcej, i więcej, i więcej Nihondzinów. Zagęszczenie Japończyków na metr kw. zmienia się (in plus) coraz szybciej – właściwie podejrzewam tu funkcję potęgową: wykres dąży do asymptoty (wartość graniczna to liczba miejsc samolotu Boeing 777, tj. ok 40 rzędów po 10 siedzonek). Czy to próbka tłoku na tokijskim peronie metra? Albo na przejściu w Shinjuku? Tak czy inaczej, obserwując Nihindzinów formujących zgrabnie wijący się (z minuty na minutę coraz dłuższy) ogonek, postanowiliśmy go zasilić, nie ryzykując znalezienia się w grupie overbooked pazażerów. Usiadłam. W przedostatnim rzędzie. W „dwójeczce” (taki przywilej ostatnich rzędów) przy oknie (okno moje, ha!). Moją towarzyszką okazała się kobietka, na oko w moim wieku (potem się oczywiście okazało, że nie doszacowałam wieku – ach, ależ te Japonki się trzymają!), która mieszka w Paryżu od studiów (fashion designing!!!), czyli już ponad 20 lat. Kilka zdań wymieniłyśmy po japońsku, reszta łamanym angielskim (ze strony pani Japonko-Francuzki, ani jedni, ani drudzy nie mają smykałki do angielskiego. ;)

W tej chwili jesteśmy gdzieś na wysokości Irkucka, zaledwie po 5h (z Wiednia, bo znad Krakowa po 4h). Pretty amazing, zwłaszcza, ze pociągiem zajęło nam to prawie tydzień: 5,5 dnia transsibem do Moskwy plus 1 dzień do Polszy…
Spoglądam na monitorek zamontowany w oparciu siedzenia przede mną (każdy ma swój własny monitorek – chwilę zajęło zanim się nauczyłam go obsługiwać) i patrzę na maleńki samolocik, który przelatuje nad tajgą i stepami, przebija się przez góry (wtedy leci wolniej) Rosji, zatacza łuk wokół osławionego Władywostoku i kieruje się na Chiny, Koreę i Japonię. Liczby zawsze robią na mnie wrażenie: ile tysięcy km nad ziemią, ile tysięcy za nami i ile przed nami… Ile stopni (na minusie) na zewnątrz naszej klimatyzowanej puszki… Zimno. Wilgoć na szybie zamarznięta, Dziadek Mróz namalował kwiaty – w końcu przelatywaliśmy nad Rasiją, nie?

Podróż, mimo że 11-godzinna (nie licząc półtoragodzinnego przelotu z Warszawy do Wiednia i tyleż oczekiwania na lotnisku) okazała się całkiem znośna. Do tej pory najdłuższym bezpośrednim lotem jaki odbyłam, był 7-godzinny przelot z Kijowa do Delhi, chociaż przyznam, że jakość usług AeroSvitu (czystość samolotu, obsługa, posiłki) pomimo niemal 3-krotnie niższej ceny, była znacznie wyższa w porównaniu do Austrian Airlines (wydawałoby się bardzo porządnych linii). Zobaczymy, co nas czeka z osławionym  Aeroflotem. ;)

Tuż przed lądowaniem, udało mi się wypatrzeć w oddali górę Fuji. Nie powiem, że nie byłam zadowolona, kiedy prostym pytaniem „Are wa Fuji-san desu ka?” (Czy tam oto jest góra Fuji?) spowodowałam ogólne poruszenie w mojej części samolotu – ludzie przypadli do okien i zaczęli pstrykać swoimi mikro-aparacikami. Zatem i ja postanowiłam nie być gorsza – wyciągnęłam mój wielki (ale japoński) aparat z jeszcze większym (japońskim) obiektywem trzysetką i też utrwaliłam świętą japońską damę – a właściwie sam jej czubeczek wystający z chmur…

4 lipca 2012, ok 8:00 czasu japońskiego

Jesteśmy, żyjemy i dobrze się mamy.

Przeprawa przez lotnisko poszła bardzo sprawnie – wszystkie bagaże przyleciały z nami, kontrolę „zdrowotną” mieliśmy ekspresową (nawet bez mierzenia temperatury w uszach), wizę wszyscy dostali.
Z tą wizą to ciekawa sprawa. Do tej pory każda moja wizyta w Azji (a właściwie na nie-unio-europejskim-wschodzie) wymagała wcześniejszego wyrobienia wizy. Normalka – wypełniało się formularz, robiło zdjęcia (specjalne, wizowe), zanosiło wraz z biletami i paszportem do ambasady, płaciło całkiem sporą sumkę i czekało z drżeniem kilka dni (tygodni), po czym odbierało się paszport, by z radosnym podnieceniem obejrzeć kolorową naklejkę z napisami w ichnich alfabetach we własnym paszporcie. Wyjątek stanowiła Turcja (no i turecki Cypr) oraz Nepal – w obu przypadkach uzupełniało się odpowiednie formularze na granicy, uiszczało się odpowiednie opłaty (w Nepalu także półoficjalną łapówkę, o ile pamiętam jakichś 150 rupii, plus oczywiście facet robił zdjęcie – komórką ;). Dlatego trochę nieufnie przyjęłam informację o braku konieczności wcześniejszego wyrabiania wizy do Japonii (bo wbijają wizę na miejscu), a już zupełnie nie mieściło mi się w głowie, że ZA DARMO. Jednak gdy trzy osoby bywałe w Japonii potwierdziły te informacje – powoli zaczynałam im wierzyć.
Okazało się, że właśnie tak jest: uzupełniam świstek „immigration form” w samolocie (jak zawsze), po czym oddaję go panu na lotnisku, pan każe mi się nie ruszać – robi mi zdjęcie kamerką cyfrową, a następnie każe przyłożyć dwa palce wskazujące do dwóch pstryczków i jednocześnie nacisnąć (pstryk, zeskanowali mi linie papilarne) i bez żadnego płacenia wkleja mi naklejeczkę potwierdzającą jednorazowe wkroczenie na terytorium Japonii (perforacja wskazuje, że kawałek naklejeczki zostanie usunięty podczas wymeldowywania się z tegoż kraju). Cała operacja trwa około 1 minuty… Cud, miód!

Przy wyjściu czekał na nas mój ulubiony Atsushi-san, z którym wymieniałam e-maile przez ostatni rok, a który zapakował nas do swojej Toyoty i zawiózł do Tokio oddalonego o ok. 80 km od Narity. Następnym razem raczej nie będę go fatygować, tylko pojedę pociągiem do Tōkyō Eki, czyli na tokijski dworzec główny. Tak czy inaczej podróż z Narity przez przedmieścia Tokio, przejazd przez różne dzielnice, pośród coraz wyższych budynków, aby dotrzeć do niemal samego centrum, była super. A mój hotel stał  w niemal idealnym miejscu – na samym skraju Ogrodów Cesarskich, które mogłam podziwiać z mojego pokoju, 14 piętra.


Przedmieścia Tokio


Widok na cesarskie ogrody z mojego hotelowego okna

Moją pierwszą przechadzkę po Tokio, po Ginzie, opiszę kolejnym razem, tymczasem chciałam się jeszcze podzielić zdjęciami mojego kibelka. Czytałam o nich, widziałam w telewizji, na zdjęciach, jednak i tak mnie przeraził. Pierwsze próby skorzystania „normalnego” okazały się całkiem udane, podobnie ustawianie temperatury deski klozetowej. Gorzej mi poszło, kiedy spróbowałam użyć którejś z wymyślnych funkcji… Skończyło się mokrymi plecami. ;)