Trochę z opóźnieniem o naszej noworocznej wyprawie na Cypr…
Wyprawa nie była planowana, ani zaplanowana.
Ot, okazało się, że mam 11 dni zaległego urlopu, do wykorzystania najlepiej od zaraz, a że chwilowo nie miałam zajęć dydaktycznych postanowiliśmy uciec gdzieś na tydzień. W sumie chcieliśmy wybyć z warszawy już na Sylwestra, ale Sylwester, jak to Sylwester – ceny wywindowane na maksa. Z głupia frant sprawdziłam ceny lotów i hoteli od 1 stycznia (czyli wtedy, kiedy wszyscy spadają do domu) i okazało się, że jest o połowę, jeśli nie o 3/4 taniej…
Ja chciałam do ciepła, ale nie do Egiptu, do klapkowych. Konrad chciał gdzieś, gdzie nie jest nudno (czyli nie samo leżakowanie na plaży), no i oczywiście najlepiej w miejsce, w którym nas jeszcze nie było. Padło na Cypr, który i tak już majaczył gdzieś na naszej wyjazdowej liście. W sumie ochotę na tę wyspę podsycił w nas znajomy Cypryjczyk, z którym latem współ-gościliśmy w Granadzie na przez CouchSurfing. Niestety nasz znajomy aktualnie przebywał (i chyba nadal przebywa) w Londynie, ale i tak postanowiliśmy uderzyć na Cypr.
Chwilę zastanawialiśmy się nad miastem zamieszkania – ponieważ tak, jak na Krecie postanowiliśmy się zadekować w konkretnym miasteczku i z niego urządzać dalsze eskapady – jako że sama wyspa nie jest duża. Poza tym po przeanalizowaniu czynników ekonomicznych, stwierdziliśmy, że dużo taniej jest wykupić tygodniowy pobyt w hotelu z wraz z wyczarterowanym lotem tam i z powrotem, niż samodzielnie kupować bilety lotnicze u przewoźnika. Tak więc za 300 € zakupiliśmy przeloty, ponad tygodniowy pobyt w five stars hotel z wyżywieniem (i „spa”, z którego nie skorzystaliśmy ani razu ;) w pięknym Pafos – w co później poznani Cypryjczycy nie chcieli nam uwierzyć, bo tyle ich średnio kosztuje sam bilet z Cypru do Grecji lądowej. A my i tak nie wszystkie noce spędziliśmy w naszym hotelowym apartamencie, bo czym byłby wyjazd bez nutki przygody i koucza. :)
Off we go- journey by night
Sama podróż – komfortowa, jak to samolotem. Nawet burzy żadnej nie było. Tylko jakoś spać nie mogłam. Według samolotowego monitorka trasa z Warszawy do Larnaki to 2172 km i 3:04 h. Lecieliśmy sobie tym naszym Boeingiem 737 nad Lwowem i Sofią, trochę obok Ankary, nad Bukaresztem…
21:45 – Bukareszt. Tam sprawdziłam statystyki: wysokość: 35 tys. stóp, temperatura: -81,4*C, prędkość: wiatru 55 m/h, prędkość samolociku: 877 km/h – przebyte 542 km, czyli około 1/4 trasy – najs. Nad tym Bukaresztem można było sobie pooglądać piękne światła, super widoczne lotnisko z kilkoma długimi pasami, centrum Bukaresztu miało kształt jakby słońca, mimo ze malutkie, przywiodło mi na myśl wielka Aleksandrię z „Innych pieśni” Jacka Dukaja. Ogólnie to świat na takim pokładowym monitorku wydaje się bardzo mały – wszędzie blisko, Larnaka to kropka, gdzieś w połowie miedzy kropką Warsaw i Abu Dhabi…
22:00 – że niby za chwile Sofia. Rzeki autostrad, jedna – chyba przy zjeździe – rozwidla się i wygląda jak delta – Nil? Ganga? Ludzie czerpią inspirację z natury. Malutkie miasteczka satelickie. W jednym z nich równiutka siatka ulic (może jakieś dawne miasto, założone przez Rzymian?). Obok chyba jezioro – sprawdzę później, co to. Chciałabym przelecieć nad Sozopolem lub Nesebarem, ale są bardziej na wschód, a widzę na monitorze Burgas… Skręcamy w lewo (moje lewo, bo przecież na wschód), w kierunku Stambułu (jeszcze 1:35 h do Larnaki) obok Rodos? Ociepliło się, bo już tylko 59 stopni na minusie! Ciemność (znaczy na mapce – strefa nocy) zahacza już o brzeżek Brazylii.
22:47 przelatujemy nad Kos – całe mnóstwo małych wysepek o postrzępionej linii brzegowej. Już niecałe godzinka do celu…
A potem, nie wiadomo kiedy, trzeba wysiadać, przeprawiać się przez bramki, szukać autobusu (na parkingu gorąco i parno), czekać na kogoś, nie wiadomo na kogo i jedziemy do Pafos – dwie godziny? Nie wiem, bo chyba wreszcie usnęłam. Ciepło całkiem na tym Cyprze, nawet o 2:00 a.m., tylko po co ta klima w autobusie?
Cypr (gr. Κύπρος, Kypros)
Ponieważ mam co nieco wspólnego z chemią, to może zacznę (tak jak każdy szanujący się przewodnik żywy i drukowany) od pochodzenia nazwy Cypr – a mianowicie, Cypr został Cyprem dzięki bogatym złożom miedzi – a miedź, jak pamiętamy z układu Mendelejewa, to Cu – z łaciny cuprum. Czyli Cypr, to w skrócie „miedziana wyspa”.
Historia Cypru jest tak pokręcona, że chyba tylko rodzimi Cypryjczycy są w stanie ją powtórzyć. Z uporem maniaka postanowiłam przeczytać jej skróconą wersję w moim przewodniku, która i tak zajęła 16 stron…
Ogólnie to śladów ludzkiej działalności doszukano się na Cyprze aż do neolitu, a osławioną miedź zaczęto wydobywać i wykorzystywać już 6000 tys. lat temu. Zasoby miedzi i atrakcyjne strategicznie położenie geograficzne spowodowały, że Cypr non stop ich napadano, podbijano, sprzedawano, oddawano w posagu, plądrowano, burzono, żeby ci następni nie skorzystali ze zdobyczy, powstawano przeciwko najeźdźcom, itd… A kto ich męczył? Ano i sami Grecy (w tym Aleksander W.) i Rzym, i Bizancjum, i krzyżowcy, i Turcy (wielokrotnie), Anglia (z samym Ryszardem Lwim Sercem), a dużo później już jako Wielka Brytania, itd.
Obecnie – jak wiadomo – Cypr podzielono na dwie części – południową – „grecką” i północną „turecką”, chociaż tej nie powinniśmy uznawać. Ta pierwsza funkcjonuje jako państwo Cypr (Republika Cypryjska) i jest członkiem UE – zatem dla nas bezpieczniejsza i tam postanowiliśmy wylądować i zamieszkać, ale oczywiście wybraliśmy się też i na drugą część, czyli Cypr Północny (Turecka Republika Cypru Północnego). Przekraczając granicę Nikozji, otrzymaliśmy stosowane świstki, czyli trzymiesięczną wizę „do Turcji”, aczkolwiek w niczym nie przypominała ona prawdziwej wizy do Turcji, którą wklejono mi do paszportu przy przekraczaniu granicy bułgarsko-tureckiej, no i nie kosztowała 10 dolców…
Pafos (gr. Πάφος)
Grecki Cypr bardzo przypominał nam Kretę – zarówno przyrodą, jak i architekturą. Jak wspomniałam, zamieszkaliśmy w Pafos, ponoć czwartym największym mieście wyspy, usytuowanym na południowo-zachodnim wybrzeżu – blisko gór Troodos ze słynnym Olimpem (jednego z naszych „must see”) oraz zaledwie kilka kilometrów od domniemanego miejsca narodzin Afrodyty :)
Pafos słynne jest ponadto ze swoich zabytków – prawie całe „dolne” Pafos wpisane jest na listę zabytków UNESCO, a my zamieszkaliśmy przez płot (ale dosłownie przez płot) obok największej chluby Pafos i jednej z największych dum całego Cypru – Królewskich Grobowców (które wcale nie były grobami królów, tylko bogackich) oraz kompleksu z jednymi z najstarszych, najpiękniejszych i najlepiej zachowanych w obrębie Morza Śródziemnego rzymskimi mozaikami (nota bene odkrytymi i zakonserwowanymi przez polskich archeologów) i amfiteatrem i malowniczą (już mniej rzymską) latarnią morską. A tuż za stanowiskami archeologicznymi rozciąga się port, na którego straży stoi zamek, także niestety dosyć nowy, bo bizantyjski (z XIII wieku), ale położony w miejscu innych zamków, burzonych i odbudowywanych, burzonych i odbudowywanych…
Królewskie grobowce w Pafos
Rzymskie mozaiki w Pafos
W samym porcie i na promenadzie (Posedonos Avenue ;) jak to wszędzie – sklepiki z giftami (oczywiście sprzedawali i szkatułki obklejone muszelkami), kawiarnie i restauracje z widokiem na morze, spacerujący ludkowie. Szczególnie polecano nam restauracje serwujące tzw. „meze” (gr. μεζέ), czyli przekąski. Ale proszę nie dać się zwieść – meze, to nie taki tam sobie tapas, czyli dwa kęsy do piwka, ale to obfity posiłek, składający się z wielu przysmaków, pozwalający spróbować przeróżnych cypryjskich potraw. My zafundowaliśmy sobie meze z owoców morza w Captains Bistro (asystowało nam trzech starszych dżentelmenów, może i kapitanów, którzy rżnęli w karciochy) i ledwo z nimi wygraliśmy (tzn. z owocami morza, nie dżentelmenami w karty). Próbka naszego morsko-owocowego meze poniżej (z góry przepraszamy za jakość zdjęć, ale zrobione telefonicznie – głupio mi było trzaskać lampą w talerz przy tych dżentelmenach).
Kilka razy udaliśmy się też do tzw. Górnego/Nowego Pafos (Nea Pafos, w odróżnieniu od „starego” – Kato Pafos), zamieszkanego przez normalnych ludzi, znaczy nie turystów. W sumie od naszego ekskluzivnego hotelu do „Nowego” mieliśmy całkiem blisko, bo zaraz za stacją benzynową mieliśmy super tajny skrót, koło szkoły i w górę, aż do wielopoziomowego parkingu i windą w górę… Taa, słynna winda… Cały tydzień szukaliśmy tej mitycznej windy! O istnieniu windy powiedziała nam babka w hotelu (po polsku – co ważne, bo samo słowo „lift” można by różnie interpretować), na dodatek czytaliśmy też o tej windzie w internecie. Ale za diabła nie byliśmy w stanie jej zlokalizować. W końcu wysnuliśmy teorię, że winda wcale nie istnieje, tylko ludzie o niej mówią, dla lansu, że niby nią jechali – tara rara – zwłaszcza ci, co nie byli nawet w okolicy, a do górnego Pafos pojechali sobie autobusem i to na około, przez dolne Pafos, bo inaczej się nie da. Anyway, my zwyczajnie drałowaliśmy pod górę (lub w dół – w drodze powrotnej) wyasfaltowanym zygzakiem, mając wieżę meczetu za punkt odniesienia. I dawaliśmy radę.
W górnym Pafos nie ma nic, ale to absolutnie nic, ciekawego. Za to są sklepy, a niektóre nawet otwarte do późna i sprzedające piwo, Commandarię (gr. Κουμανδαρία) i cypryjski bimber Zivania/Zibanja (gr. Ζιβανία), który całkiem mocno rozgrzewa, jak się przemoknie (sprawdzone!) i czipsy Laysy o smaku koktajlu krewetkowego (i wszystko o połowę taniej niż w naszych 5*). Ale co ważniejsze – w górnym Pafos jest dworzec autobusowy… Chociaż dworzec, to chyba zbyt wiele powiedziane. W Staszowie, w świętokrzyskim, jest dworzec. W Pafos – czwartym co do wielkości mieście w kraju – jest „kiosk”, a raczej „budka”, a na budce jest tabliczka z rozkładem. Rozkład też raczej skromny – po kilka (np. jeden lub dwa) kursy do innych dużych miast – Nikozji (stolicy), Limassol, Larnaki… W góry Troodos się raczej stamtąd nie pojedzie :P Osobiście skorzystaliśmy z opcji wycieczki lokalbusem do Nikozji (chyba 5 euro) – odjazd o raczej absurdalnej porze, jakoś przed południem, przy czym podróż trwała około 3 godzin, a powrót z Nikozji do Pafos zaplanowany był na bodajże 17:00 (co daje – jak łatwo obliczyć niedługi czas pobytu na miejscu). Na szczęście umówiliśmy się na nocleg z gościem z CS, zatem opłacało nam się jechać do stolicy na zwiad. Pojechaliśmy też raz do Limassol (3 euro), chociaż już drugim razem wybraliśmy stopa :P
O górkach Troodos i Nikozji opowiem kolejnym razem, bo już wymiękam, zwłaszcza, że jest późno a pamięć już nie ta sama, co kiedyś…
Zatem – c.d.n. …
Tymczasem na deser – zdjęcie dworca, a jakby ktoś był spragniony większej ilości filmików nakręconych telefonem, z trzęsącej się ręki i z głupimi komentarzami, w stylu „coś tu popękało” albo „ja wcale nie sikam
Καλή νύχτα!
A. & K.