2013.09.18 Bangalore
Bangalore, zwany u nas Bangalurem, to najbardziej wysunięte na wschód miasto, do którego dotarliśmy tym razem. Znane przede wszystkim jako „indyjska dolina krzemowa”, miasto swetrów i wszelkiej innej maści informatołków. To tutaj też znajduje się callcenter wielu światowych firm. Na szczęście Bangalore ma do zaoferowania coś więcej, niż informatyków. ;)
Dotarliśmy tu autobusem-sleeperem z Panaji. Tym razem był to obiecany mega wypas deluxe, z telewizorkiem w każdej kabince (oczywiście puszczono nam film Bollywood). Szkoda tylko, że się spóźnił prawie godzinę, a kolejną spędził w autobusowym garażu (z nami w środku), ale silnik naprawiono, a my ruszyliśmy w końcu na południowy wschód.
Dojechaliśmy rano, prawie na czas, bo z 50 minutowym opóźnieniem (chociaż trzeba przyznać, że o planowanej 9:00 faktycznie byliśmy już na przedmieściach). Nie mam pojęcia, jak to jest – niezależnie jaki dystans mamy do przejechania, zawsze udaje nam się zrealizować trasę „przez noc”. Mumbai – Aurangabad: nocka, Mumbai – Goa: nocka, Goa-Bangalore: nocka! Patrząc na mapę zupełnie mi to nie gra, ale może na krótsze trasy dają większe szroty?
Anyway, kierowca wypluł nas oczywiście nie do końca, tam gdzie trzeba, czyli na dworcu (co będzie zjeżdżał z obwodnicy, zawracał, przecież se Hindus i ewentualnie gajdzin dojdzie na piechotę) zatem musieliśmy przedreptać pod betonowym wiaduktem (wśród ciężarówek) tę małą rozbieżność między oficjalnym bus standem, a krawężnikiem, przy którym zacumowało nasze Volvo, co zmęczyło nas nieco (ja: 15 kg plecaka + fotograficzny z przodu „na spadochroniarza” kolejne 5-6 kg, Kondi: 21 plus aparaty…, Marcin lajtowo < 15 kg, plus aparat w kieszeni ;) – tak, wiem, sami chcemy dźwigać te aparaciska – a na blog i tak idą zdjęcia z telefonu…)
Na szczęście dotarliśmy do „placu” Majestic, pokuszaliśmy w lokalnej jadłodajni (coś, co nazywało się parotha, ale chyba było parathą lub paranthą – kolejna potrawa – checked!), zainstalowaliśmy nasze cholerne plecaki w lokalnej przechowalni bagażu (zastanawiałam się, czy jeszcze kiedyś je zobaczymy, kiedy rzucone gdzieś wysoko na kupę hinduskich bagaży zniknęły w mroku) i uderzyliśmy na miasto.
Był i pałac Sułtana, i Bangalore Fort, i lokalne karnatackie świątynie hindu (przed jedną z nich krowa chciała mnie wziąć na rogi) i wielki meczet Jama Masid, do którego mnie nie wpuścili (bom baba)… Próbowałam trzy razy, różnymi wejściami, ale nie udało się. Do Jama Masid w Delhi mnie wpuścili, do wszystkich innych też, nawet do Błękitnego Meczetu w Stambule, a tu zonk!
Tak, czy inaczej, najfajniejszą rzeczą w Bangalurze okazał się miejski targ. Zwłaszcza „giełda kwiatowa”! Coś przecudownego!!! Rozważałam zakup kilograma róż (tylko 20 Rs) – bynajmniej nie w celach religijnych, a żeby sobie na łoże nimi wysyłać, ale nie mogłam się zdecydować których… ;)
Zaliczyliśmy też świetną jadłodajnię MTR Mavalli Tiffin Rooms, słynną na pół Indii, zdobywczynię trzech nagród Indyjskiego Timesa (Time Food Award) dla najlepszej restauracji w Karnatace i rzeczywiście ich masala dosa od tego momentu prowadzi w naszym „dosowym rankingu”! A czaj i kawę serwują tam w kubkach z czystego srebra! Można się poczuć prawie jak Sułtan!
To tyle w skrócie z Bangaluru…
Do zobaczenia (prawdopodobnie już w Majsurze, gdzie wieczorem wyruszamy lokalnym autobusem).
Asia i Kondi
🇮🇳