Ginza (jap. 銀座) – luksusowy region Tokio, należący administracyjnie do centralnej dzielnicy miasta o nazwie Chūō. Położony jest na południe od Yaesu i Kyōbashi, na wschód od Yūraku-chō i Uchisaiwai-chō, na zachód od Tsukiji i na północ od Shinbashi. Ginza jest jedną z najdroższych dzielnic Tokio. Znajduje się tam wiele markowych domów towarowych (np. Mitsukoshi, Matsuya), butików, restauracji i kawiarni, a także teatr kabuki. (Wikipedia)

Ginza to serce eleganckiego Tokio. Nazwa ta dosłownie oznacza miejsce, w którym bije się srebrne monety. Ieyasu Tokugawa, shogun, który zjednoczył Japonię na początku XVII wieku, zaczął tu bić monety, później Ginza stała się najdroższą dzielnicą handlową z wieloma barami i restauracjami. (Haruki Murakami i jego Tokio. Przewodnik nie tylko literacki, A. Zielińska-Elliot)

Tak się złożyło, że Ginza znajdowała (i nada znajduje) się całkiem niedaleko mojego hotelu. Rzut oka na mapkę (przy założeniu, że mapka jest w skali) pozwolił to ocenić, zatem już po pierwszym prysznicu (i skorzystaniu z super-hi-tech klozetu), udałam się na podbój Tokio, od tejże Ginzy rozpoczynając właśnie.

W sumie niepotrzebnie, ale jednak jakieś takie dziwne poczucie (a właściwie potrzeba poczucia), że się jest tym gajdzinem, który powinien się czuć nieswojo w Tokio, wraz z moimi towarzyszami podróży udaliśmy się po wskazówki do recepcji hotelu… Niepotrzebnie, bo całą akcja zajęła chyba z pół godziny, a tylko utwierdziłam się, że niepotrzebnie… Pan recepcjonista zbladł już na sam nasz widok – tj. widok zbliżających się dwóch gajdzinek, które na pewno będą miały dziwne pomysły i na dodatek będą chciały rozmawiać o tychże pomysłach po angielsku… Pan recepcjonista, po utwierdzeniu się, że jego podejrzenia były się słuszne (bo zapytałyśmy jak najprościej dojść do Ginzy NA PIECHOTĘ), wciskając nam mini-mapkę okolicy poprosił, abyśmy poczekały chwilę, po czym został oddelegował do nas innego pana, który miał umieć mówić po angielsku. Może i mówił, ale poraziła go trudność problemu wytłumaczenia nam, jak do Ginzy dotrzeć. Wcisnął nam inna mapkę i udał się po kolejną osobę. Tym razem pojawiła się miła pani, która owszem bardzo ładnie mówiła po angielsku, ale tylko wyuczone formułki, gorzej było z nietypowymi zdaniami. Próbowała nam wyperswadować spacer na nogach, argumentując, że to bardzo daleko (wg mapki niecałe 2 km wzdłuż jednego parku i na przełaj przez drugi) i koniecznie powinniśmy jechać metrem – tj. przejechać jedną stację jedną linią i przesiąść się na drugą i jeszcze 2 stacje lub autobusem, a potem jedną stację metrem…

Delikatnie mówiąc zdębiałyśmy, oniemiałyśmy, odzyskałyśmy mowę i po krótkiej wymianie równoważników zdań, grzecznie podziękowałyśmy i odeszłyśmy od kontuaru (uzbrojone w jeszcze jedną mapkę – ale ta akurat wydawała się całkiem, całkiem) z postanowieniem, że jednak przespacerujemy się do Ginzy pieszo.
Był to całkiem miły spacer wzdłuż fosy i murów cesarskich ogrodów, następnie przez parczek z idealnie wypielęgnowaną trawą, na której piknikowali Tokijczycy (wyglądali jakby podziwiali kwitnące sakury, tyle że akurat nie kwitły, no i chyba to w ogóle nie były sakury). Przy okazji załapaliśmy się na zawody strażackie (musztra, bieganie z wężem i takie tam – mój dziadek Wiktor, były komendant OSP byłby zachwycony).
Oczywiście nie obyło się bez dopytywania o drogę, ale akurat trafiliśmy na dwóch salarymenów, którzy o dziwo a) mówili dobrze po angielsku, b) znali się (cośkolwiek) na mapie – dwie właściwości nieczęsto stwierdzane w przypadku Japończyków (co później miałam okazję osobiście zweryfikować). I trafiliśmy.

Kiedy wstępnie poczuliśmy zadowolenie ze spełnionej misji (dotarcia do Ginzy, a nawet do stacji metra Ginza), poczuliśmy też głód (w sensie jedzenia), ponieważ od ponad 16 h nie jedliśmy nic normalnego/pożywnego/smacznego (żadnego z tych przymiotników nie mogłabym użyć do scharakteryzowania pseudo-posiłków serwowanych w samolotach AA). Summa summarum wylądowaliśmy na 3 lub 4 piętrze najbliższego budynku restauracyjnego (jest tam takich wiele), tj. kilkupiętrowego budynku, którego każde pięterko zajmuje inna restauracja, a banerki tychże restauracji wiszą sobie jeden nad drugim na elewacji. My trafiliśmy do uroczej restauracyjki z boksikami. O jedzeniu będzie oddzielny wpis, aczkolwiek nie mogę się powstrzymać, żeby nie zaspojlerować informacją, że nasz pierwszy posiłek w Japonii przez przypadek spożyliśmy w gaikoku no resutoran, a nawet chūgoku no resutoran… czyli w chińskiej restauracji :). Było całkiem smacznie, acz nie mogę powiedzieć, że nie ostro ;).

Uzupełniwszy zapasy energii udaliśmy się na spacer pomiędzy gigantycznymi budynkami (obłożonymi niedziałającymi za dnia neonami i wielgachnymi wyświetlaczami) – centrami handlowymi (Mitsuhoshi, Takashiyama), siedzibami wielce szanownych firm (Apple, Sonny, Matsuya, MUJI, itd.) i słynnych domów mody (Chanel, Gucci, Dior, itd.), czyli mogliśmy osobiście doświadczyć tzw. window shoppingu. :) Kiedy jednak mijaliśmy salon Louisa Vuittona, nie mogłam się powstrzymać przed przekroczeniem progu, aczkolwiek jeden rzut okiem na portfel w charakterystyczny wzorek LV canvas za 135 tys. jenów (ok. 6 tys. zł) nieco ochłodził mój zakupowy zapał. Kurcze drogo. Na dodatek to był portfel ze starej kolekcji. Wydaje mi się że u nas, w Europie (np. w Pradze, bo w Polsce LV – niet), ten sam kosztował połowę :P.

Zmęczeni window-shopingiem, podróżą i niespaniem ogólnie (jet lag! jet lag! jet lag!) postanowiliśmy zaznać luksusu i wypić kawę w jednej z ekskluzywnych kawiarnio-lodziarni. Trochę nas zdziwił wystrój wnętrza (jak w wiedeńskiej kawiarni z początku ubiegłego wieku), strój gości (wszyscy na mega-europejsko) i menu (bardzo włosko-brzmiące kawy). Za to przyjemnie było przepijać kawę darmową wodą z lodem (tego zwyczaju jakimś dziwnym przypadkiem polskie kawiarnie i restauracje nie są w stanie od wielu lat przejąć od reszty Europy, czy świata w ogóle). Ogólnie otaczali nas japońscy dżentelmeni i ladies who lunch. :) Na szczęscie ceny wcale nie były aż takie słone, jakby się można było spodziewać.


Ladies who lunch (or have coffee)

Elementy Zen pomiędzy biurowcami :)

Obiecałam sobie, że wrócę do Ginzy wieczorem, aby zrobić zdjęcia neonów. Udało mi się to dopiero późnym wieczorem – uzbrojona w ciężki aparat z ciężkimi obiektywami, mniej więcej drepcząc po własnych śladach (wolałam nie ryzykować po nocy samodzielnego odkrywania ciemnych zaułków) – przespacerowałam 3 h, rozpoczynając od alejki wzdłuż cesarskich ogrodów, omijając łukiem park strażaków (mimo że całkiem nieźle oświetlony, to zawsze park, a w parku nocami różne typy się szwendają i nawet uderzenie ciężkim aparatem w głowę typa niekoniecznie może uchronić przed nieszczęściem), przez osławiony dworzec Tōkyō Eki (東京駅), częściowo w remoncie, ale i tak imponujący! Na tym dworcu wysiada duża część przybywających do Japonii, bo na lotnisku Narita wsiadają w Narita Express, który przyjeżdża właśnie na „tokijski centralny”. I często widok okolic dworca, to pierwsze widoki „na żywo”, które widzą gajdzińskie (ale też prowincjonalne japońskie) oczy szeroko otwarte. Widok iście imponujący, bo od głównych wrót dworca – pomiędzy biurowcami wysokimi na 30-40 pięter – biegnie do cesarskich ogrodów szeroka aleja (o ile pamiętam wypada na „pawilon, z którego popatruje się na Fuji-san” – ponoć widoczną w bardziej przejrzyste, mniej parne dni).
Przed dworcem skręciłam w prawo. Po drodze mijałam biurowce ze stali i szkła, a między nimi budynki w raczej klasycystycznym stylu, mieszczące kawiarnie, muzea i inne dziwne przybytki. Było ciemno, więc po drodze natrafiłam na różnych pracowników służb porządkowych, drogowych (np. pana obwieszonego żarówkami, który robił za żywą „uwagę”: uwaga roboty drogowe!), policjantów i innych ludków w uniformach. Oprócz tego co chwilę mijałam zakochane parki, podpitych salarymenów i office-ladies, bandy nastolatków – im bliżej serca Ginzy, tym więcej ludzi. W okolicy stacji kolejowej Ginzy (na wiaukcie) panował już ogólny rozgardiasz, tłum ludzi, pod wiaduktem sklepy, salony pacinko, „palarnie” (wydzielone strefy do palenia), szał.
I w tym szale ja. :)


Pan „Uwaga” dbający o nasze bezpieczeństwo ;)

Żeby było wiadomo, gdzie się zatrzymać przed przejściem dla pieszych…

Budynek z restauracjami (na każdym piętrze inna)

Najnowsza kolekcja D&G :)

Obok siebie dwa automaciki z piciem (dwa, żeby wszystkie wersje herbaty były w opcji)

A między supernowoczesnymi budynkami, przy głownej ulicy, budka z ramen (jak w tym filmie o lasce, co płakała do ramen)