Wyprawa Zaćmieniowa „Syberia 2008” – Dzień 6.
31 lipca 2008 (czwartek)
Jesteśmy w Czemalu, w górach Ałtaj, w autonomicznej Republice Ałtaju. Po raz pierwszy od niemal tygodnia spędziliśmy noc w bezruchu, na łóżku, w ciszy. W sumie trochę dziwnie było nam zasypiać bez rytmicznego stukotu kół pociągu. Zajmujemy kilka drewnianych domków w obrębie podwórza domu przy ulicy Sadowej. Chociaż nie mieszkamy pod numerem 10*, to i tak jest to pewien smaczek. Nasze podwórze i domki znajdują się pod samiusieńkimi górami – granicę podwórza od tyłu wyznacza niemal pionowa skalna ściana, natomiast dwa domostwa dalej zaczyna się już sosnowy las, a dalej tajga… Tutejsze drewniane domy przypominają nieco góralskie chaty na Podhalu, a w ogródku naszej gospodyni rosną czerwone mieczyki. Wszystko jest takie jakby znajome. Nawet te mieczyki, bo moja prababcia identyczne miała w swoim wiejskim ogrodzie. Podoba nam się w Czemalu bardzo.
Mieszkamy w drewnianym domku – na pięterku, na które trzeba się wspiąć po stromej drabinie. Nie ma u nas łazienki – prysznic jest na zewnątrz. Idzie się do niego ścieżką między rabatkami i warzywnikiem, po drewnianym chodniku, którego płyty to pocięty na „plastry” pień drzewa. Gdy tylko wczoraj tu przyjechaliśmy, nikt nie myślał o jedzeniu, ani o tym, by zdrzemnąć się na prawdziwym łóżku, tylko o prysznicu – pierwszym prysznicu od 5 dni… I nikomu nie przeszkadzało, że nie ma ciepłej wody. Po tym prysznicu wszyscy czuliśmy się, jak nowo narodzeni.
Kibelka też nie mamy normalnego, a wygódkę. Ale wygódkę nietypową, bo aż z dwoma „kabinami”. Szefowi naszej wycieczki, Marcinowi, wpadł do tej wygódkowej dziury telefon. Już miał go sobie odpuścić, ale przez ten telefon miał łączyć się z internetem, by transmitować relację zaćmienia na żywo, na Onet. Nie było wyjścia, trzeba go było wyławiać… Czyli warunki jak to na wsi. Z tą jedną różnicą, że chociaż mało kto ma tu prysznic, czy kibelek z prawdziwego zdarzenia, to niemal każdy na podwórzu ma banię, rosyjską łaźnio-saunę, w której można się wymyć, wypocić, a do tego – dla zdrowia i urody – biczować brzozowymi witkami. Mieliśmy i my na naszym podwórzu tę banię i oczywiście z niej skorzystaliśmy!
Kuchnia w Ałtaju też jest swojska, chociaż już wczoraj, przy drugim posiłku (tj. kolacji), zdaliśmy sobie sprawę, że będziemy tu jedli duuuużo kaszy gryczanej. I zupy rybnej. Ale dajemy radę, zwłaszcza, że nieopodal są dwa spożywczaki, w których sprzedają też piwo. Ku naszemu zaskoczeniu w jednym z nich, oprócz wspomnianych już piw Baltika, mają też czeskie Staropramen. I to tańsze niż w Czechach – około 2 zł za butelkę. Zatem kalorii nam nie brakuje. A w upale i tak mamy większą ochotę na płyny…
Mieszkamy pod samiusieńkimi górami…
A góry są niesamowite – surowe i piękne. I ciągną się aż po horyzont. W niższych partiach, otaczają je wspaniałe lasy, pełne syberyjskich sosen (wczoraj kupiliśmy wielką szyszkę, z której cały wieczór łuskaliśmy piniowe orzeszki). To tajga syberyjska. Rzeki Katuń i Czemal, które się tutaj łączą, tworzą niesamowite mroczne zakamarki, które są pełne zwierząt. Jest po prostu cudnie. No i ta wyspa Patmos, na którą można się dostać wyłącznie wiszącym mostem kusi…
Wszyscy nas tu jednak przestrzegają, by nie chodzić samemu na piesze wędrówki w góry, bo szlaki górskie nie są oznakowane i podobno można się łatwo zgubić, paść z upału, a na sam koniec na pewno zaatakuje nas niedźwiedź. O tych niedźwiedziach, co napadają na ludzi, to się nasłuchaliśmy. Nie zmienia to faktu, że trójka Warszawiaków (nie nas, innych) wyruszyła dzisiaj z rana na mały trekking i nawet wróciła. Zmordowani są jak cholera, bo jednak spacer w czterdziestu stopniach, mimo że w cieniu po lesie, to jednak nie przelewki (żeby nie powiedzieć wariactwo). Na szczęście, ani nie dostali udaru, ani nie zaatakował ich żaden misiek. Nawet komary ich nie pogryzły, bo i dla nich jest za gorąco.
A jest niemiłosiernie gorąco. Nawet jak dla mnie, a ja uwielbiam upały. Prognozy, które od pół roku monitorowali nasi astronomowie, zapowiadają czyste niebo na najbliższe kilka dni. Według oficjalnych danych meteorologicznych średnia liczba zachmurzonych dni w Czemalu w lipcu wynosi 3, a w sierpniu – 5. Ta sama prognoza mówi, że temperatura w lipcu-sierpniu nie powinna przekraczać +40°C (+40,5°C to absolutne maksimum), my jednak chyba trafiliśmy na anomalię, bo dzisiaj rano termometr w cieniu wskazywał już +42 stopnie Celsjusza. W słońcu, w południe zanotowaliśmy +52… Pół setki stopni Celsjusza… Już dla samego przeżycia tej temperatury warto było tu przyjechać.
Mam ochotę roześmiać się w twarz wszystkim znajomym, co przed wyjazdem mówili mi, żebym wzięła kilka swetrów, bo przecież na Syberii to zimno jest… Owszem, bywa bardzo zimno, ale zimą! Nie na przełomie lipca i sierpnia, kiedy Syberia przeżywa temperaturowy szczyt! Natomiast polar, który zabrałam, by nie marznąć nocami w Transsibie, przydaje się i tutaj, tyle że wieczorami. Bo kiedy wieczorem temperatura spada do dwudziestu-kilku stopni (czyli o połowę), po upalnym dniu i przegrzaniu jest nam po prostu zimno. Siedzimy zatem przy ognisku w tych dwudziestu stopniach w długich spodniach i polarach. Nasza tolerancja temperaturowa została mocno zaburzona…
Ponieważ wczoraj dotarliśmy do południowej granicy wioski, dzisiaj rano postanowiliśmy pozwiedzać północne krańce Czemalu. Główną drogą dotarliśmy najpierw do centrum wioski, gdzie obejrzeliśmy małą cerkiew. Większość obecnych mieszkańców Ałtaju wyznaje prawosławie, chociaż religią rdzennych Ałtajczyków od setek lat był szamanizm. Zmiana nastąpiła mniej więcej sto lat temu, kiedy to sporo Ałtajczyków przeszło na burchanizm (połączenie buddyzmu z szamanizmem), a pozostali przyjęli prawosławie. Chociaż jesteśmy blisko Kazachstanu, Islam jest tutaj nieznaczną mniejszością.
Po wizycie w cerkwi odbiliśmy od głównej drogi w lewo, do rzeki Katuń, by nieco się ochłodzić. Spacerowaliśmy tak wzdłuż rzeki w tym syberyjskim upale, którego z uwagi na bliskość potężnej rwącej górskiej rzeki wcale nie czuliśmy. Po drodze trafiliśmy na coś, co wyglądało na opuszczony PGR, gdzie wśród chaszczy, w tym krzaczorów konopi (niestety same męskie osobniki) i innych kwiatków pasło się kolejne stado koni. Niesamowite miejsce, niesamowity klimat.
Idąc dalej wzdłuż rzeki, trafiliśmy na przyjemny lasek, gdzie z kolei pasły się, a właściwie odpoczywały w cieniu krowy. No i tutaj w zasadzie kończyły się oznaki jakiejkolwiek cywilizacji, dlatego odbiliśmy w stronę głównej drogi, biegnącej równolegle do rzeki. Mieliśmy nosa, bo trafiliśmy na kolejną tablicę obwieszczającą granicę Czemalu. I wtedy zrobiliśmy najgłupszą rzecz pod słońcem – postanowiliśmy wracać asfaltową drogą do domu. Po kilku minutach marszu w tym upale zaczęłam czuć, że mam serce. Mimo chustki na głowie (i teoretycznie niemożności złapania udaru słonecznego) i kilku butelek wody wypitych duszkiem, w tych 50 stopniach zwyczajnie robiło mi się słabo. Gdyby nie sklep spożywczy z klimatyzacją, w którym kupiliśmy kolejną wodę i lody (topiły się w ręku), chyba byłoby z nami kiepsko. No ale dotarliśmy na Sadową, zjedliśmy rybną zupę i kaszę gryczaną z gulaszem i odzipnęliśmy. Na tyle, by południu udać się w jeszcze inne miejsce – na wyspę Patmos.
Niedaleko miejsca, gdzie rzeka Czemal wpływa do rzeki Katuń, na tej drugiej znajduje się wyspa Patmos – wyspa o bardzo stromych ścianach, w zasadzie klifach. Wygląda, jakby kawał skały oddzielił się od reszty i tak lekko się odsunął. Nazwa wyspy nie bez powodu kojarzy się z językiem greckim, bo z niego właśnie wzięła ową nazwę. Nadano ją wyspie na wzór innej greckiej wyspy na Morzu Egejskim, na której znajduje się monastyr pod wezwaniem św. Jana Ewangelisty (zwanego w Prawosławiu Janem Teologiem), w którym św. Jan miał mieć wizje spisane w Apokalipsie. Na szczycie rosyjskiej wyspy Patmos również znajduje się klasztor pod wezwaniem św. Jana Ewangelisty, tyle że żeński. Wyspa i klasztor połączone są z brzegiem rzeki najdłuższym wiszącym mostem, jaki widziałam w życiu. I my mieliśmy tym mostem przejść, bo innej drogi na wyspę nie ma. Poczułam się niczym Indiana Jones.
Nie mamy zdjęć z klasztoru, ponieważ trafiliśmy na wieczorną mszę, a nie chcieliśmy przeszkadzać modlącym się. Natomiast sama wyspa i jej okolice okazały się naprawdę piękne. Zwłaszcza wieczorem, kiedy ostatnie światło tańczy na krawędziach skał. Postanowiliśmy, że to właśnie tutaj przyjdziemy oglądać jutro zaćmienie słońca. Oczywiście, że chcieliśmy być razem z grupą astronomów, ale bardziej chcieliśmy ten magiczny moment zachować dla siebie i spędzić go we dwoje!
I tak nam minął ostatni dzień lipca…
—–
*) Jak Woland w powieści Michaiła Bułhakowa Mistrz i Małgorzata (ros. Мастер и Маргарита).
★ ★ ★
[jetpack_subscription_form show_subscribers_total=0 title=0 subscribe_text=”Nie chcesz przegapić kolejnego konkursu? Subskrybuj nasz blog Byłem tu. Tony Halik. przez e-mail.” subscribe_button=”Zapisz się!”]