Jakiś czas temu, w ramach Warszawskiego Festiwalu Filmów Koreańskich 2016 (The Warsaw Korean Film Festival 2016), obejrzeliśmy bardzo ciekawy film w reżyserii Baek Jong-Yeola – Beauty inside (Piękno wewnętrzne). Przyznam, że z premedytacją nie szukałam informacji na temat treści filmu, dzięki czemu zaskoczył on nas w zasadzie od pierwszej minuty. Zapraszam na recenzję.
Jeśliby próbować zaklasyfikować film Beauty inside (a nawet Byoo-tee In-sai-deu) do jakiegoś gatunku, to – pomimo tego, że w bazach filmowych figuruje on jako melodramat, sama w zasadzie zaliczyłabym go do science-fiction, ale science-fiction nietypowego, bo obyczajowego. Momentami miałam wrażenie, że zahacza też o komedię romantyczną. Natomiast jedno jest pewne – ci, co nie przepadają za filmami pełnymi nierzeczywistych postaci i zdarzeń nie muszą się obawiać, bo chociaż główny trzon historii to coś absurdalnie niemożliwego, całość osadzona jest we współczesnych realiach i porusza aktualne kwestie.
W Beauty inside znajdziemy problemy samotności i wyobcowania społecznego, trudności z wyrażaniem emocji, z angażowaniem się w związki i nawiązywaniem trwałych więzi. Z drugiej strony autorzy filmu biorą na tapetę kult piękna (wyjątkowo silny w Azji) oraz brak akceptacji dla inności – i nie chodzi wcale o tolerancję wobec jakichś dysfunkcji, czy fizycznych i psychicznych ułomności, lecz o prostą (choć dla wielu bardzo trudną) akceptację drugiego człowieka takim, jakim jest. W filmie pojawia się też krytyka współczesnego podejścia do świata materialnego. Świata, w którym dla wielu bardziej liczy się ilość, niż jakość; świata, w którym otaczany się coraz to kolejnymi przedmiotami zaspokajającymi nasze potrzeby zaledwie na trochę, by po chwili zrobić miejsce kolejnym. To krytyka nie tyle braku poszanowania tradycji, co niedocenienia tego, co niepowtarzalne i jedyne w swoim rodzaju, dedykowane konkretnemu, nie masowemu odbiorcy.
Jak reżyserowi udało się zamknąć to wszystko – te jak najbardziej realne problemy współczesnego świata (aktualne niezależnie, czy chodzi o mieszkańców Seulu, czeskiej Pragi, czy Warszawy) w ramach nierealnej historii? Zgrabnie!
Tu zatrzymam się na chwilę, bo każde słowo więcej zdradzi zbyt wiele. Zatem jeśli zaintrygowałam Cię wystarczająco – nie czytaj dalej, a po prostu obejrzyj ten film i bądź zaskoczony, jak my! Natomiast, jeśli chcesz się dowiedzieć więcej o fabule i tajemnicy głównego bohatera, zapraszam dalej…
Beauty inside. Uwaga, spoiler!
Na samym początku filmu, bez zbędnych ceregieli, poznajemy tajemnicę głównego bohatera Woo-jina. Dowiadujemy się, że nie jest on przeciętnym człowiekiem, a osobą o tysiącach twarzy i ciał, bo od 18 urodzin (czyli od kilku lat), codziennie budzi się w innym ciele. Chociaż może dobrałam nieodpowiednie słowa. Woo-jin budzi się w miejscu, w którym zasnął, jest świadomy, kim jest i co robił poprzedniego dnia, tylko jego ciało tuż przed przebudzeniem ulega transformacji do zupełnie nowej postaci – zmieniają się jego rysy twarzy, sylwetka stosowna do wieku, czasami rasa (i język, którym się posługuje), a nawet płeć. Wewnątrz jest jednak sobą i próbuje żyć ze sobą w zgodzie. Ukryty w zaciszu mieszkania/warsztatu pracuje nad meblami „szytymi na miarę”, które potem sprzedaje w internecie. Jego sekret znają tylko dwie osoby – matka i najbliższy przyjaciel, który pomógł mu wypromować firmę. Kiedy Woo-jin budzi się w ciele przystojniaka, wtedy wdaje się w jedno-nocne romanse, kiedy budzi się w ciele starca – dobiera okulary odpowiedniej mocy, by móc cokolwiek widzieć, gdy budzi się w ciele kobiety – dobiera szpilki i szminkę. Ma zresztą garderobę pełną ubrań i butów – męskich i damskich, we wszelkich rozmiarach, odpowiednich na wszelkie możliwe ewentualności. I żyje sobie tak z dnia na dzień, wydaje się, że już pogodzony ze swoim dziwacznym losem. Oczywiście wszystko się zmienia, gdy zakochuje się w pewnej ślicznej dziewczynie, rozmiłowanej w meblach i drewnie, jak on sam – w I-soo.
Co zrobił Woo-jin? Odczekał do dnia, w którym obudził się w ciele młodego boga, pięknego niczym gwiazda k-popowego zespołu, zamotał dziewczynie w głowie i postanowił nie zasnąć, by pozostać w tym samym ciele, w którym poznała go I-soo… I zaczęło się. Dalej, jak to w koreańskich filmach, momentami było zabawnie, momentami ckliwie, aż banalnie. Okazało się, że owa dziewczyna (jak chyba każda kobieta) dla miłości była w stanie zaakceptować bardzo wiele. Pytanie tylko na jak długo wewnętrzne piękno, które dostrzegła w zmiennokształtnym kochanku wystarczy, by rekompensować jej – jak by nie patrzeć – życie tylko we dwoje, w ukryciu przed innymi. Kiedy nawet nie może z nikim wprost porozmawiać o tym, co ją męczy.
Seulska hipsteriada
Jedna z refleksji Kondiego na temat filmu, była taka, że bardzo sprytnie skonstruowano scenariusz: bohater był na tyle zaradny, by na swoich ekskluzywnych, robionych na zamówienie meblach, zarobić bardzo dużo. Na tyle dużo, by stać go było na wielkie studio i setki, jeśli nie tysiące sztuk ubrań, butów, biżuterii, okularów i tysiąca innych przedmiotów. W filmie bardzo ładnie pokazano życie młodych Koreańczyków z zasobnymi portfelami, zajmujących się designem, słuchających wysmakowanej muzyki z bardzo drogiego sprzętu audio (motyw słuchania muzyki był zresztą dosyć ważny w całej historii) i jedzących japońskie sushi (gdzie kimbap?), bawiących się w drogich klubach – aż się chce powiedzieć, że nasi bohaterowie (przynajmniej faceci) to tacy trochę „seulscy hipsterzy”. Zastanawialiśmy się, co by było, gdyby taka dziwna przypadłość przytrafiła się osobie mało zaradnej, mało kreatywnej i mało pracowitej, którą brzemię bycia odmieńcem, by zwyczajnie przerosło? Film by był pewnie mniej atrakcyjny wizualnie. Być może byłby wtedy też mniej atrakcyjny dla młodych Koreańczyków, którzy z takim stylem życia się utożsamiają (a przynajmniej do niego aspirują). Nie zrozumcie mnie źle, nie odmawiamy Korei prawa do nowoczesności, podążania za trendami; nie oczekujemy, że każda bohaterka koreańskiego filmu wystąpi w tradycyjnej sukni hanbok, a wszyscy zgodnie będą konsumować kimchi. Ale momentami brakowało nam koreańskości. Gdyby nie koreańscy aktorzy, posługujący się koreańskim językiem (momentami także japońskim i chińskim*), to dialogi i scenografia (lofty, sklepy dla projektantów wnętrz, restauracje, sklep z rękodziełem w stylu boho) pasowałaby równie dobrze do nowojorskiego Soho, czy innej „modnej” zachodniej dzielnicy.
Niemniej powtórzę: film bardzo nam się podobał i serdecznie go polecam (nie tylko fanom koreańskiej, czy ogólnie – azjatyckiej popkultury). I chociaż momentami pojawiały się banały (jak w każdym filmie o miłości), to nadrabiał kreatywnymi przedstawieniami nietypowego życia głównego bohatera.
P.S. Przez chwilę się zastanawiałam, nad tym, gdzie scenarzysta i reżyser mogli szukać inspiracji, ale nie przychodzi mi do głowy wiele więcej, niż oczywistości: Człowiek Słoń i Dzwonnik z Notre Dame/Katedra Marii Panny w Paryżu (ukryte piękno wewnętrzne!), Dr Jekyll i Mr Hyde (przemiany) oraz seriale Zagubiony w czasie (aka Quantum Leap) i Doctor Who (odnajdywanie się w coraz to nowej rzeczywistości; w przypadku Zagubionego – także w nowym ciele) czy Przez ciemne zwierciadło Philipa K. Dicka (i ekranizacja Richarda Linklatera – wprowadzający koncept zmiennokształtnego „kostiumu maskującego” i będący autobiograficznym zapisem rozpadu osobowości pisarza). Ale chyba do żadnego z tych utworów nie znajdziemy w filmie Beauty inside bezpośrednich odniesień. Być może trzeba by poszukać w jakichś starych azjatyckich legendach.
—
*) z przyjemnością odnotowałam fakt, że zrozumiałam prawie wszystko w tych językach, zwłaszcza, że chiński pojawił się tylko przez chwilę – kiedy nasza bohaterka zapisała się na kurs i wałkowała powitania ;)