Wyprawa Zaćmieniowa „Syberia 2008” – Dzień 5.
30 lipca 2008 (środa)
Jechaliśmy całą noc. Chociaż z Nowosybirska do Bijska jest tylko 350 kilometrów, podróż zabiera prawie 10 godzin. Jechaliśmy w góry, to zupełnie co innego niż podróż po płaskich równinach, jakimi przez Syberię jechaliśmy do tej pory. Ale warto było, bo góry Ałtaj są naprawdę piękne, a okolica w której przyszło nam zamieszkać – cudowna!
Bijsk, Kraj Ałtajski
Do Bijska dojechaliśmy rankiem – było jeszcze całkiem rześko. Stacja, na której wysiedliśmy bardzo nas zaskoczyła, bo wyglądała zwyczajnie i skromnie – ot taki sobie malutki ceglany budyneczek dworca w małym miasteczku na prowincji. Po okazałych dworcach największych rosyjskich miast była to naprawdę duża zmiana. Tym bardziej, że była to ostatnia stacja kolejowa (głębiej w Ałtaj pociągiem się już nie pojedzie) i można by się było spodziewać jakiegoś „dworcowego finału podróży”. No ale nie jesteśmy już na trasie głównego szlaku Kolei Transsyberyjskiej…
Nie mieliśmy w planach zwiedzać Bijska, chociaż miasteczko mocno naznaczone jest historią Polaków przymusowo przywiezionych po wojnie z Kresów Wschodnich, którzy już tu zostali na zawsze*. Na tutejszym cmentarzu cały czas znajduje się ich mogiła. Ale nie mieliśmy w planach zwiedzania miasteczka. Mieliśmy tu jedynie czekać na autobusiki, które powiozą nas na południe, w góry Ałtaj – tam, gdzie nie docierają już żelazne drogi. Bijsk to dla nas tylko punkt przesiadkowy.
Dworzec autobusowy też nie zrobił na nas jakiegoś piorunującego wrażenia – okazał się jeszcze bardziej nijaki, niż kolejowy. Siedzieliśmy tak na małym placyku przed dworcem, nieco zziębnięci, aż w pewnym momencie przyszła kobieta i otworzyła jeden z przydworcowych sklepików. Natychmiast pobiegłam kupić coś na śniadanie. Dostałam wtedy najdziwniejsze i chyba najsmaczniejsze czebureki, jakie jedliśmy. Było w nich wszystko: mięso, kapusta i gotowane ziemniaki – normalnie cały obiad w bułeczce. Od razu zrobiło nam się weselej i jakoś tak lżej na duszy.
Wreszcie wsiedliśmy do busików i skierowaliśmy się na południe, w kierunku oddalonej o niecałe 200 km wioski Czemal, leżącej już w sąsiedniej, autonomicznej Republice Ałtaju. Po drodze, a w zasadzie w połowie drogi do Czemalu, zatrzymaliśmy się w jeszcze jednym uroczym miejscu – w parku krajobrazowym Aja, leżącym nad rzeką Katuń (niedaleko samego Gornoałtajska, stolicy Republiki Ałtaju).
Aja k. Gornoałtajska, Republika Ałtaju
Park Aja to piękne miejsce, a co najważniejsze – jeszcze nie do końca skażone zorganizowanym turyzmem. Największe wrażenie zrobił na nas drewniany (i mocno dziurawy) wiszący most, przerzucony nad rzeką Katuń, największą, wypływającą z lodowca i wpadającą do Obu rzeką w górach Ałtaj. Z przyjemnością wybraliśmy się owym mostem na spacer, na drugą stronę rzeki. Nie spodziewaliśmy się, że tym (dziurawym) mostem jeżdżą także samochody. I to w tym samym czasie, co piesi. Chyba nigdy wcześniej tak realnie nie odczuwałam praw fizyki, co w momencie, kiedy będąc na środku mostu, wjechał na niego samochód. Ale udało się nie spaść, a nawet dotrzeć na drugi brzeg rzeki, gdzie plażowali na dziko Rosjanie. Widoki z mostu i spod przyczółków były naprawdę piękne. I dopiero z dołu zobaczyliśmy, jak wysoki jest ów most. Nasza ekipa postanowiła zostawić ślad bytności w tym miejscu i na małej bocznej plaży ułożyli z niebieskich kamieni napis „Cześć”.
Cała wizyta w Aja to była jakby mała podróż w przeszłość. Pamiętam podobne wycieczki z rodzicami i znajomymi – jeździliśmy nad rzeki i zalewy, na dzikie plaże, by tam cały dzień piknikować (chociaż nikt tego wtedy tak nie nazywał). No i te napisy z kamieni… Robiliśmy podobne w dzieciństwie w kieleckim rezerwacie natury nieożywionej Kadzielnia.
Czemał, Republika Ałtaju
Czemał (Чемал), czy jak my nauczyliśmy się mówić – Czemal, leży niecałe 100 km na południe od Aja i Gornoałtajska. Jak już wspominałam – dojechać tu można wyłącznie samochodem (lub rowerem) – najpierw asfaltową drogą, a potem – fragmentami – pylistą szosą. Tak teraz sobie myślę, że w sumie to dziwne, że do stolicy jednej z 21 republik
Wbrew pierwszemu wrażeniu, że Czemal to maleńka mieścinka z kilkoma drewnianymi chatkami, okazuje się, że jest to w sumie nie byle jaka wioska. Liczy 3,5 tysiąca mieszkańców (niestety nie widzieliśmy tu wielu Buriatów), stanowi ośrodek administracyjny okręgu, znajduje się tu kilka sklepów, maleńka cerkiew. Mają nawet własną, chociaż niewielką, elektrownię wodną. Okazało się też, że Chemal jest jednym z najważniejszych ośrodków rekreacyjnych i centrów sportów wodnych w Republice Ałtaju. Można tutaj spływać kajakami i bawić się w rafting, bo wieś leży w fantastycznym miejscu złączenia dwóch rzek – znanego nam już Katunia i mniejszej rzeki Czemal. W pobliżu tego miejsca, na wyspie Patmos, znajduje się żeński klasztor pod wezwaniem św. Jana Ewangelisty, który planujemy jutro odwiedzić.
W okolicy zauważyliśmy też liczne obozowiska i kempingi. Ludzie stąd wyruszają w góry pieszo lub na koniach, których całe stada pasą się luzem na łąkach lub przebiegają głównymi (asfaltowymi) drogami wioski. Na zmianę z krowami, którym chyba się wydaje, że są co najmniej w Indiach. Święte, nieświęte – nic sobie nie robią z samochodów, ani ludzi.
Nie do końca wiadomo, skąd się wzięła nazwa wioski. Są na ten temat dwie teorie: pierwsza mówi, że to od słowa czimal oznaczającego w języku południowo-ałtajskim „mrówki”, druga – że nazwa pochodzi ze starożytnego perskiego, tudzież z tadżyckiego, od słowa szamal, oznaczającego „wiatr”. [Źródłem tych mądrości jest opowiadanie Dawny Czemal – jak się ustawi tłumaczenie na angielski, to da radę je przeczytać :)]
Pierwsze popołudnie w Czemalu spędziliśmy na rozpoznaniu okolicy i poszukiwaniu dobrego miejsca, z którego za dwa dni mieliśmy obserwować zaćmienie. Dotarliśmy najpierw nad jedną rzekę, potem nad drugą. Spacerowaliśmy przez wspaniałe lasy, gdzie wypatrywaliśmy sosen (limb tudzież cedrów) syberyjskich i jak najbardziej udało się je znaleźć. Te lasy podchodzą aż pod same skaliste góry, gdzie przechodzą w najprawdziwszą tundrę. Z kolei, schodząc niżej, przechodzą w stepy, a jeszcze dalej – w pustynie. Gobi, druga największa pustynia świata, znajduje się po drugiej stronie gór – w linii prostej całkiem blisko, bo jakieś 700 km stąd. Trudno nam w to wszystko uwierzyć.
Podczas tego spaceru trafiliśmy na pierwsze oznaki pozostałości szamanizmu – stoiska z dziwnymi ziołami, kamieniami i miksturami. Rosjanki kupowały te artefakty na potęgę. My spróbowaliśmy jednej z bardzo mocnych nalewek na lokalnych ziołach. Być może miała mieć działanie zdrowotne, ale była paskudna!
I kilka zdjęć z naszego samodzielnego (już bez ekipy zaćmieniowej) spaceru po południowych krańcach wioski.
Wieczór spędziliśmy na podwórzu naszej gospodyni, obserwując niebo. Byliśmy tak daleko od cywilizacji, od łun wielkich miast, że drogę mleczną widzieliśmy, jak na dłoni. Wystarczyło zadrzeć głowę i tam była! Coś niesamowitego.
c.d.n. …
★ ★ ★
[jetpack_subscription_form show_subscribers_total=0 title=0 subscribe_text=”Nie chcesz przegapić kolejnego konkursu? Subskrybuj nasz blog Byłem tu. Tony Halik. przez e-mail.” subscribe_button=”Zapisz się!”]
*) Przeczytacie o tym m.in. na blogu A. Kaniewskiej.