2009.08.01, Varanasi (again)
Przylecieliśmy z Pokhary. Jesteśmy w Varanasi.
Właściwie to z Pokhary przelecieliśmy z powrotem do Katmandu (znowu tym malutkim samolocikiem i to niedaleko Czomolungmy – nigdy nie zapomnę tego widoku!), a z Katmandu airbusem do Varanasi. Pierwszy lot trwał ok 35 minut, drugi – 45. Więcej zajęły nam oczekiwanie i odprawa, niż loty. Jak sobie pomyślę, ile tłukliśmy się autobusami z Patny do Katmandu, by pokonać podobny dystans, co z Katmandu do Varanasi, to mi się słabo robi. Ale jesteśmy już z powrotem w Indiach, a indyjska przygoda trwa nadal!
Kiedy jeszcze w Polsce opracowywałam wstępnie naszą trasę (mapa tutaj), sporo ludzi mówiło, że to, co sobie wymyśliliśmy, to za dużo jak na zaledwie cztery tygodnie – za bardzo męczące, nie do pokonania z uwagi na odległości (w końcu planowana trasa liczyła ponad 5 tys km). Popatrzyłam wtedy na mapę i rzeczywiście pomyślałam, że to chyba trochę za wiele na nasze siły i miesiąc urlopu… Okazuje się jednak, że wcale nie za wiele! Że da się zrealizować nasz plan! Owszem, jest ciężko, ale się da. A największym problemem nie są wcale odległości, ale drogi (uwaga!) jeszcze gorsze od naszych oraz prędkości, jakie rozwijają kierowcy – kierowca wynajętego przez nas samochodu nie wyciągał więcej niż 60 km/h (co nas bardzo irytowało), natomiast autobusy rzadko przekraczają 30 km/h. Tak więc wyobraźcie sobie, ile się toczy taki autobus, kiedy ma do pokonania 300 km… Dodajcie do tego jeszcze postoje na przystankach (czasem półgodzinne, jeśli postój jest w „większym” miasteczku, a do tego przy przystanku jest bazarek!). No i należy też wziąć pod uwagę, że w Indiach wszyscy „łażą jak święte krowy” – kiedy chcą i gdzie chcą, np. prosto pod koła autobusu – zatem biedny kierowca musi ciągle hamować i trąbić (a klaksony w Indyjskich autobusach nie trąbią, lecz wygrywają kilku-taktowe melodyjki, które mogą lekko irytować po około 15-stym odegraniu w ciągu pierwszych 15 minut jazdy); oczywiście krowy też łażą po drogach bez jakiegokolwiek skrępowania, a nawet kładą się na środku pasa jakby zupełnie nie przeszkadzał im ruch uliczny… Jazda po indyjskich drogach to istny cyrk!
Przekonaliśmy się o tym już kilkukrotnie i na dodatek zamierzamy ten cyrk powtórzyć, bo okazało się, że nie złapiemy już dzisiaj pociągu do Satny (miejscowości ze stacją kolejową położonej w najbliżej Khadźuraho, do którego chcemy dotrzeć) – kolejny jest jutro o jedenastej rano… (czyli za jakieś 20 godzin). Bezpośredniego autobusu dzisiaj też już nie ma. Ale jakimś cudem udało nam się dogadać w kasie (co było nie lada wyzwaniem, bo facet w kasie „noł inglis”, a do tego żuł ten cholerny betel*) i zakupiliśmy dwa bilety do Rewy (oni tę nazwę wymawiają „Riwa”), a stamtąd podobno można złapać autobus do Satny, a z Satny kolejny autobus – już do Khadźuraho… Autobus (jakiś dziwny – trzy miejsca w rzędzie po prawej i dwa po lewej) odjeżdża za chwilę – tj. o 19:30 – tak więc przy pomyślnych wiatrach jutro, popołudniu, będziemy w Khadźuraho.
Trzymajcie kciuki!
A. i K.
P.S. Przeczytaj wszystkie posty o wyprawie do Indii z 2009 roku.
—–
*) Co to jest „betel”? To znana już od starożytności i ponoć czwarta po kofeinie, nikotynie i alkoholu najpopularniejsza na świecie używka, składająca się z mieszanki wapna, nasion palmy areki i tytoniu zawiniętych w liść betelu (pieprzu betelowego). Według Wikipedii (sami jednak nie odważyliśmy się go spróbować) betel orzeźwia, lekko podnieca, a przy okazji zabija pasożyty i odkaża przewód pokarmowy. Skutkiem ubocznym zażywania betelu jest barwienie śliny na czerwono. I właśnie taką czerwoną śliną Hindusi pluli na prawo lewo, przed i za siebie (trzeba było bardzo uważać, by nie oberwać lub nie wdepnąć), a dodatkowo memłają toto w ustach, nawet kiedy mówią, zatem bardzo trudno ich zrozumieć (nawet jeśli mówią zrozumiałym angielskim).
🇮🇳