W tej chwili jesteśmy w malowniczym mieście Orćha – z cudnymi pałacami. O mało nie zrezygnowaliśmy z przyjazdu tutaj z uwagi na zbyt długi pobyt w Nepalu, ale udało się – i nie żałujemy, bo warto było tu przyjechać! A wcześniej byliśmy w Khadźuraho. Kolejne relacje wkrótce, tymczasem wrzucamy, co mamy…

2009.07.30, Pokhara, Nepal

Jesteśmy w Pokharze, nad jeziorem Pheva, pod samiuteńkim łańcuchem górskim – Annapurną. Przylecieliśmy dzisiaj rano z Katmandu malutkim samolotem, Jetstream 40, w którym jest miejsce jedynie dla trzydziestu pasażerów, ale może połowa miejsc była zajęta. Obsługa była świetna (lecieliśmy Yeti Airlines – linie z białym śniegowym misiem :), a sam lot, mimo że króciutki, był już dla nas fajnym przeżyciem, bo nigdy takim maluszkiem nie lecieliśmy. Widoczność była kiepska, bo większość czasu lecieliśmy w chmurach, lub między chmurkami, które z uwagi na monsun zgromadziły się nad Nepalem (ale nie omieszkam się pochwalić, że w drodze powrotnej widzieliśmy przez chwilę szczyt Mt Everest!).

Zupełnie znienacka samolot zanurkował w kłębiaste chmury, a pod nami ukazała się dolinka i przepiękne jezioro. Kiedy wysiedliśmy z samolotu, od razu poprawiły nam się humory, bo otoczyło nas przyjemne ciepło i słoneczne światło – coś, czego brakowało nam od kilku dni. Na naszych oczach rozładowali luk bagażowy – w sumie nasze dwa stelaże i może ze trzy torby podróżne (reszta pasażerów przyleciała tylko z bagażem podręcznym (torebka, torba laptopowa lub siata z zakupami), a następnie przepchali owe „nadane” na wózeczku do malutkiego budyneczku, który jednocześnie był salą przylotów, odbieralnią bagażu i wszystkim innym, co to na lotniskach jest. Poinstruowani przez jednego gościa z Katmandu, wzięliśmy taxi i podjechaliśmy do Lake Side, czyli – jak sama nazwa wskazuje – części Pokhary położonej nad samym jeziorem. Byliśmy zaskoczeni wyglądem hotelików – niczym śródziemnomorskie wille z cudnymi ogrodami – oraz standardem pokoi (piękna sypialnia z tiwi, czyściuteńka łazienka z „european-style toilet” zamiast dziury a la „narciarz”), a wszystko w cenie porównywalnej do naszego poprzedniego lokum – ciemnej nory z syfiastym cieknącym kiblem, z zimną wodą, w mrocznym hotelu przy zatłoczonej uliczce.

Chociaż muszę przyznać, że Tamel, czyli dzielnica Katmandu, w której mieszkaliśmy przez 4 dni, całkiem nam się podobała. Była to plątanina wąskich uliczek – prawdziwy labirynt, ale w odróżnieniu od indyjskich „gali”, wszystkie budynki były murowane (głównie z cegły), żadnych szałasów, żadnych lepianek – co prawdopodobnie jest wynikiem ostrzejszego klimatu. W parterze każdego budynku jakiś biznes – sklep z paśminą lub wełną (mnóstwo charakterystycznych czap z pomponami, kolorowych rękawic i skarpet, swetrów i poncz, narzut z wełny jaka, etc.), wyroby z miedzi i brązu, srebrna (podobno, bo nie wiem, ile de facto czystego srebra jest w tzw. kaszmirskim srebrze), kamieni i koralików oraz obrazów i ręcznie malowanych (lub „prawie” ręcznie) mandali. W Katmandu ogólnie jest czyściej niż w indyjskich miastach (może poza Bodh-gayą, gdzie każda trawka jest wyczesana) – tzn. można się natknąć na sterty śmieci na rogu, ale wszystko jest jakieś takie porządniejsze, zadbane, świeżo odmalowane, dziury pozatykane, etc. Jest też zdecydowanie bardziej „europejsko” – są supermarkety, apteki (często przez ścianę z tradycyjnymi sklepami zielarskimi), bardzo dużo agencji turystycznych oferujących trekkingi po Himalajach, kajaki, rafting, loty do sąsiednich, miasteczek, położonych w samych górach (tak jak Pokhara) małym samolotem, ale też np. helikopterem (godzinny lot do Pokhary kosztuje ok 4000 $ za cztery osoby), ale też loty „obserwacyjne” nad Czomolungmą. :)
Niestety w Katmandu ciągle padało i trzeciego dnia postanowiliśmy się stamtąd ewakuować. Kusiło nas, żeby jeszcze bardziej zbliżyć się do Himalajów, kusiła nas słynna Pokhara… Wiedzieliśmy, że nie mamy siły znowu telepać się dwie doby autobusem, zwłaszcza w taką pogodę, więc udaliśmy się na lotnisko, żeby zorientować się w cenach lotów do Indii. Nie chcieliśmy kupować biletów przez agencję, która dorzuca swoją prowizję – pytałam w kilku biurach i za ten sam lot podawali ceny różniące się nawet o 75%. Niestety okazało się, że na lotnisku nie mogliśmy biletów zakupić – owszem podali nam ceny, godziny, ale w celu zakupu kazali nam jechać z powrotem na Tamel, do którejś z agencji. Znając już ceny linii, wybraliśmy agencję, które oferowała loty w zbliżonej cenie i zamówiliśmy bilety do Varanasi. Mimo że lot do Varanasi był o połowę droższy, niż do Delhi, nie chcieliśmy aż tak się cofać – poza tym nie widzieliśmy jeszcze słynnych świątyń Khadźuraho!

Pokhara jest bardzo… europejska! Mnóstwo tu białasów, wszyscy gadają po ludzku, czyli angielsku, co drugi sklepik to księgarnia z książkami po angielsku, za marne grosze (kupiłam np. „Władcę pierścieni” za 850 nepalskich rupii, czyli jakieś trzydzieści trzy złote, w jubileuszowej edycji z okazji 50-lecia pierwszego wydania – zawsze chciałam mieć „LotR” w oryginale, ale w Polsce osiąga kosmiczne ceny… a teraz mam!!!) i oczywiście mapami i albumami o Nepalu albo sklep z ciuchami lub sprzętem trekkingowym, albo agencja organizująca trekking, kajaki, rafting, łódki, samoloty, jogę, etc. I całe mnóstwo restauracji… Lake Side bardzo przypominało nam Krupówki w sezonie. :D Ale odpoczęliśmy tam – właśnie w tym tłumie białasów.

Jezioro cudowne, góry cudowne – co prawda z powodu monsunu nie widać było całej panoramki Annapurna, a tylko same szczyty i to z rana, bo potem chmury zasłaniały wszystko, ale warto było tam jechać dla tego powietrza, dla tej jakiejś dziwnej uroczystej atmosfery związanej z bliskością Himalajów… Tę atmosferę trudno jest opisać. Ale serio, czuć było ten mroźny powiew…

IMGL6854 Pokhara

Annapurna – widok z tarasu naszego hotelu

IMGL6869 Pokhara

Pokhara, jezioro Pheva

IMGL6874 Pokhara

Pokhara, jezioro Pheva

Poznaliśmy jedną dziewczynę z Kanady, która rzuciła karierę, tam u siebie, i od pięciu lat mieszka właśnie w Nepalu, a ostatnio, wraz z mężem, otworzyli małą agencje turystyczna (z naciskiem na kajaki) i malutka kafejkę internetową – tak aby, aby – nie dla kasy, zysku – ale żeby im starczyło na czynsz i życie w Pokharze. Super sprawa – czasami też miewam takie myśli – chyba każdy miewa… Ale jeszcze mam kilka spraw pokończenia najpierw…

Mamy takie dziwne wrażenie stąd: nigdy nie przypuszczaliśmy, że Himalaje są tak blisko! Że są na wyciągnięcie ręki – jedziesz, wysiadasz z samolotu, czy autobusu, a one tam są! I są osiągalne – można wykupić trzydniowy trekking (są poziomy trudności dla każdego – nawet opcja „family”) i iść w te góry… Zawsze, słysząc słowo „Himalaje”, widziałam oczyma wyobraźni Kukuczkę z kilofem w ręku, jak wkuwa się w ten lód… A to wcale nie musi być tak ekstremalnie – można połazić z plecakiem, jak po naszych Tatrach. Coś niesamowitego! I bardzo niespodziewanego! Cała moja rodzina łazi po Tatrach – Rysy zdobyte już kilka razy, a tu takie morze możliwości się przed nami otworzyło… Całe Himalaje do złażenia. :D
Obiecałam sobie, że wrócę do Pokhary na ten trekking! Właśnie tak – na trzy, cztery tygodnie tylko w górki! Przy okazji zahaczę też o mój wymarzony Kaszmir. I to będzie to!

Pozdrawiamy z Pokhary!
Asia i Kondi

PS. Iza zmęczona została z dziewczynami z Chrzanowa w Katmandu, ale mają w planach przyjechać  tutaj za kilka dni – potem się spotkamy w Bombaju. Tak wiec na razie jesteśmy tylko we dwoje.

—– Koniec notki z Pokhary —–

c.d.n. soon…
tymczasem jeszcze raz pozdrawiamy z Orćhy!

🇮🇳🇳🇵

[jetpack_subscription_form show_subscribers_total=0 title=0 subscribe_text=”Nie chcesz przegapić kolejnego wpisu? Subskrybuj nasz blog Byłem tu. Tony Halik. przez e-mail.” subscribe_button=”Zapisz się!”]