Dzisiaj zapraszamy do świątyni Sensō-ji w dzielnicy Asakusa. Jest to najczęściej odwiedzana przez turystów świątynia w Tokio, jeśli nie w całej Japonii. I chociaż z tego względu odwiedziny w niej mogą okazać się nieco uciążliwe, bo przez teren świątyni codziennie przelewają się ogromne tłumy ludzi (chociaż gdzie w Tokio nie przelewają się tłumy ludzi?!), to mimo wszystko warto się tam wybrać. Jest to sztandarowy przykład japońskiej buddyjskiej architektury sakralnej. Przykład wymuskany i – chociaż jest to najstarsza świątynia w Tokio – lśniący od nieustannie odświeżanej czerwonej farby. Przykład z pogranicza piękna i kiczu, bo Sensō-ji, to taka trochę japońska Częstochowa. Ale warto ją odwiedzić, choćby po to, by móc ją później porównać z mniej ozdobnymi (aczkolwiek robiącymi ogromne wrażenie) świątyniami Kioto, Nary, Osaki, czy mniejszymi świątyniami gdzieś na prowincji. Poza tym dzielnica Asakusa, oprócz Sensō-ji, ma do zaoferowania jeszcze kilka smaczków.
Wielu świątynią Sensō-ji (jap. 浅草寺) jest bezgranicznie zachwyconych, ponieważ łączy ona w sobie wszystko to, co gajdziński turysta sobie wyobraża (i czego oczekuje), kiedy myśli „japońska świątynia” (albo chińska, bo w sumie dla wielu to żadna różnica). Świątynia jest czerwono-czarno-złota, ma stromy dach, obok niej stoi najprawdziwsza pięciopiętrowa pagoda, w środku palą się kadzidła, szemrze fontanna i dzwonią dzwonki. Jeśli ma się szczęście, to można też trafić na mnicha, który odprawia wewnątrz głównego budynku jakiś tajemniczy rytuał. No i w dwóch wspaniałych bramach prowadzących do wewnętrznego dziedzińca wiszą przeogromne papierowe lampiony, przy których koniecznie trzeba sobie zrobić zdjęcie. Świątynia naprawdę robi wrażenie, bogactwem i tłumem, który przepływa przez jej teren. Według danych ze strony świątyni, rocznie odwiedza ją 30 milionów ludzi. To daje 2,5 miliona miesięcznie. 83 tysiące dziennie…
W Sensō-ji byłam trzy razy. Pierwszy raz popołudniu. Pierwszy i ostatni raz, bo już nigdy, ale to przenigdy, nie wybiorę się tam popołudniu! To, co się wtedy działo przed świątynią i na jej terenie, spokojnie można określić terminem „japońskie pandemonium” (japońskie, no bo jednak trochę zorganizowane – mimo wszystko pewne zasady odnośnie ruchu w japońskim tłumie panują, ale cały czas pandemonium). Pozostałe dwie wizyty odbyliśmy rankiem, chociaż i wtedy było tłoczno. Za każdym razem największy ścisk panował przed pierwszą, zewnętrzną bramą Kaminari-mon, czyli „Bramą grzmotów”, za którą rozciąga się alejka ze sklepikami z pamiątkami i jedzeniem. Przed tą bramą, wywnętrz której zawieszono charakterystyczny ogromy, 4-metrowy lampion, każdy, ale to absolutnie każdy robi sobie pamiątkowe zdjęcie. Nikomu jednak nie przeszkadza, że na zdjęciu znajdzie się też spory odsetek japońskiej populacji i połowa aktualnie rezydujących w Tokio gajdzinów. Taki folklor!
Właśnie folklor. Za bramą Kaminari-mon dopiero ukazuje się folklor w pełnej krasie! O ile sama świątynia Sensō-ji kojarzy nam się z Częstochową, to alejkę (a właściwie dwie przecinające się uliczki, tzw. Nakamise-dōri – jap. 仲見世通り) ze sklepikami ochrzciliśmy z Kondim „tokijskimi Krupówkami”. Powiem szczerze, że w owych sklepikach, oprócz wszechobecnej chińszczyzny (poliestrowe yukaty*, plastikowe kotki maneki neko machające łapką) można znaleźć też sporo fajnych pamiątek „made in Japan”, między innymi: drewniane klapki geta, bawełniane (droższe) yukaty, wachlarze, pocztówki i reprodukcje obrazów słynnych malarzy, jak Hiroshige i Hokusai, laleczki kokeshi, gry zręcznościowe, jak kendama, zieloną herbatę w ozdobnych puszkach, ceramiczne zestawy do serwowania herbaty i alkoholu, pałeczki, magnesiki, breloczki i całą masę innych gadżetów. Warto tam zrobić hurtowe zakupy przed samym powrotem do domu, bo znajdziemy tam naprawdę wszystko, co kojarzy się z Japonią i to w całkiem przystępnych cenach. Oczywiście nie wszystko. :P
Przy Nakamise-dōri sprzedają też tradycyjne japońskie słodycze – np. dango na patyku, daifuku, yōkan, rożki z kruszonym lodem z sokiem, itd. Sama za każdym razem funduję sobie daifuku, czyli dużą kulkę z ubitego na sprężystą masę ryżu z nadzieniem ze słodkiej pasty z fasoli anko. Co ciekawe, Japończycy za szczyt chamstwa i obciachu uważają jednoczesne chodzenie i jedzenie. Nigdy nie paradują z kebabem, czy nawet lodem w ręce. Je się w miejscach do tego przeznaczonych i koniec. Dlatego zakupione jedzenie, np. owo daifuku, należy schować do torby albo zjeść na terenie sklepiku (czyli skulić się we wnęce koło kantorka i tam je zjeść). Próba oddalenia się z jedzeniem w ręku skończy się opieprzem od sprzedawcy i natychmiastowym zawróceniem delikwenta do sklepiku.
Na końcu Nakamise-dōri znajduje się druga, wewnętrzna brama Hōzō-mon (jap. 宝蔵門), czyli „Brama Skarbów”. Przez nią wkraczamy już na wewnętrzny teren świątyni Sensō-ji. Jak w większości buddyjskich kompleksów świątynnych także tu znajdziemy specyficzne elementy, jak wspomniana już pięciopiętrowa pagoda (po lewej od bramy), krużganki otaczający główny budynek Kannon-dō, palenisko, w którym umieszcza się kadzidła, w których dymie należy się okadzić, bo dym ten oczyszcza duszę i fontannę (w kształcie smoka), w której należy obmyć ręce przed wejściem do Kannon-dō. Japończycy cieszą się, kiedy powtarza się za nimi obrzędy – jak owo oczyszczanie. Jest to w ich przekonanie przejaw szacunku do ich kultury i obyczajów. Dlatego nie ma się co krygować, tylko robić, co inni.
Świątynia poświęcona jest bogini z panteonu bóstw buddyjskich – Bodhisattva Kannon (Avalokiteśvara), zwanej też po japońsku Bosatsu Kannon lub Asakusa Kannon. W głównym budynku świątyni, Kannon-dō („Sali Kannon”), znajduje się jej posążek, który wedle legendy został w 628 roku wyłowiony przez dwóch rybaków w rzece Sumida, nad brzegiem której leży dzielnica (dawniej wioska) Asakusa. Już w 645 powstała świątynia, ale posążek bogini został ukryty przed wzrokiem postronnych. Natomiast na widok publiczny wystawiono jego kopię.
Mówi się, że Sensō-ji to najstarsza świątynia w Tokio, bo powstała w owym 645 roku. Trzeba jednak pamiętać, że Japończycy, chociaż wiek budowli liczą od ich powstania, to pieczołowicie i regularnie restaurują lub odbudowują swoje zabytki (jeśli ulegną zniszczeniu np. w wyniku trzęsienia ziemi), dlatego nie zdziwcie się, że Sensō-ji lśni od nieustannie odświeżanej czerwonej farby. Budynek główny w obecnej formie, odbudowany po wojnie, powstał w 1958 roku. Ale nikomu to nie przeszkadza, bo liczy się tradycja!
Przyznaję, że dzięki podróży do Japonii, o wiele przychylniej zaczęłam patrzeć na Starówkę i Zamek Królewski w Warszawie. I już nie czuję zakłopotania, kiedy oprowadzam znajomych z zagranicy, że to wszystko zostało odbudowane.
Nie ukrywam, że Sensō-ji zrobiła wrażenie i na mnie. Jednak największe wrażenie wywarła na mnie za pierwszym razem, zanim odwiedziłam inne świątynie – ciche i skromne, o ścianach pomalowanych owszem na czerwono, ale nie tak jaskrawą czerwienią, bo wyblakłą od słońca albo o ścianach w ogóle niemalowanych, jak w przypadku wielu świątyń, które odwiedziliśmy w Tokio, czy np. Ōtsu. Dużo większe wrażenie zrobiła też na mnie świątynia Shitennō-ji (四天王寺) w Osace, o której pisałam w kontekście święta Obon.
A co ciekawego znajdziemy jeszcze w Asakusie?
Obok buddyjskiej świątyni Sensō-ji znajduje się też chram Shintō. Bo w japońskiej kulturze powszechne jest przenikanie się, a wręcz uzupełnianie Buddyzmu i Shintō. Wielu ludzi wyznaje/praktykuje obrzędy obu. Często na terenie świątyni buddyjskiej znajdziemy shintoistyczną bramę torii, a na terenie świątyni shintoistycznej – buddyjską kapliczkę. Nam, wychowanym w Polsce może się to wydawać dziwne, ale dla Japończyków to zupełnie naturalne.
A z bardziej świeckich ciekawostek?
Uliczkę Nakamise-dōri gdzieś w połowie przecina druga uliczka. Te okolice to dystrykt sklepów i restauracji, z których niektóre założono aż 300 lat temu (raz zostałam zaproszona przez moich japońskich znajomych do stuletniej restauracji serwującej suki-yaki z marmurkowej wołowiny duszonej w autorskim sosie – niebo w gębie, najlepsze suki-yaki ever!). Sam termin „nakamise” oznacza pośród sklepów i znajdziemy tam prawdziwe perełki. Np. kierując się na w stronę przeciwną do Tokyo SkyTree, trafimy do słynnego na całą Japonię sklepu sprzedającego yōkan (zdjęcie wyżej), tradycyjną słodką przekąskę o konsystencji galaretki, wykonaną z pasty z białej lub czerwonej fasoli, o smakach słodkich ziemniaków, truskawek, zielonej herbaty i wielu innych. Ja yōkan, uwielbiam, niektórzy jednak uważają, że smakuje jak marmolada, którą kiedyś sprzedawano w Polsce. Yōkan sprzedawany w tamtym sklepie pakowany jest w liście kukurydzy, opatrzony ręcznie kaligrafowaną karteczką. Idealny pomysł na wspaniały podarunek z Japonii. Kierując się w stronę Tokyo SkyTree (widać je!), po prawej stronie trafiamy naszą ulubioną restauracyjkę sushi go-round Ganso Zushi, którą gorąco polecam (przeczytaj o smakołykach, które można zjeść w Ganso).
Kierując się w stronę rzeki Sumida, warto zatrzymać się przy moście. Przed nami – w pełnej krasie będzie – ukaże się złoty budynek firmy Asahi (słynny japoński browar), o dosyć charakterystycznym kształcie, bo symbolizującym szklankę złotego piwa z białą pianą. Tuż obok znajduje się dziwaczny, mniejszy budynek, który mnie osobiście przypomina znicz, ale wszyscy nazywają go „złotą kupą”. :) Za nimi góruje obecnie największa chluba miasta, wspomniana wcześniej wieża, Tokyo SkyTree – „Tokijskie niebiańskie drzewo”. Ma 634 metry cały czas to druga najwyższa konstrukcja na świecie (Shanghai Tower ma tylko 632 metry), zatem jest się czym chwalić.
Asakusa to jedna z najstarszych części Tokio. Można do niej dojechać pierwszą linią metra – pomarańczową linią Asakusa (więcej o tokijskim metrze przeczytasz tu). Wejścia do metra też są charakterystyczne, bo nawiązują architektonicznie do samej świątyni Sensō-ji. Jest to bardzo turystyczne miejsce i nie zdziwcie się, jeśli zobaczycie riksiarzy – i to tych tradycyjnych, co sami ciągną swoje riksze.
またね!Mata ne!**
———-
*) szaty, które nam się kojarzą z kimonami, ale są o wiele prostsze w kroju, noszone jako okrycie wierzchnie, bardzo przydatne w onsenach, czyli gorących źródłach, kiedy szybko trzeba odzienie z siebie zrzucić (lub na siebie zarzucić).
**) Dozo(baczenia)!