Glendalough (irl. Gleann Dá Loch) to jedno z najmagiczniejszych miejsc, w jakim byłam. A że trafiłam w Irlandii na genialną pogodę (cały tydzień słońca – ponoć od 20 lat nie mieli tak dobrej pogody przez tyle dni z rzędu), to słońce nadawało okolicznej zieleni tak niesamowitych odcieni, że będąc w Glendalough naprawdę można było zobaczyć ich aż czterdzieści, jak to śpiewał Johnny Cash w piosence Forty Shades of Green!
Glendalough
– Gleann Dá Loch
(hrabstwo Wicklow)
Jadąc do Glendalough, mijaliśmy urocze małe miasteczka i mieścinki, poprzedzielane zielonymi pastwiskami, a dzięki temu, że zgubiliśmy drogę, mieliśmy okazję przejechać się naprawdę lokalnymi dróżkami. Cały czas miałam wrażenie, że wcale nie znajdujemy się na terenach hrabstwa Wicklow, ale gdzieś w Shire, a spacerując po ruinach klasztoru Glendalough wydawało mi się, że zza któregoś kamienia lub nagrobka z celtyckim krzyżem zaraz wyjrzy jakiś Hobbit. Natomiast wieża górująca nad klasztorem bardzo przypominała to, co sobie wyobrażałam, czytając o wieży Orthank, w której, o ile pamiętam, rezydował Saruman.
Angielska nazwa Glendalough fonetycznie zbliżona jest do nazwy gaelickiej, tj. Gleann Dá Loch, która dosłownie oznacza „dolina dwóch jezior”. Owa dolina znajduje się w południowo-wschodniej części gór Wicklow (irl. Sléibhte Chill Mhantáin). Nie są to wysokie góry, bo najwyższy szczyt nie przekracza 1 tys. metrów n.p.m. (chociaż do morza jest bardzo blisko); są to w zasadzie zielone pagórki porośnięte paprociami i wrzosami (które mi oczywiście przypominają stepy Rohanu) lub lasami iglastymi (te akurat mi przypominały świętokrzyską puszczę jodłową). Dwa osławione jeziora nie noszą odkrywczych nazw, bo zwą się Upper Lake (Jezioro Górne) i Lower Lake (Jezioro Dolne). Oba są przepiękne!
Dolne jezioro obeszliśmy dookoła, natomiast Jezioro Górne podziwialiśmy tylko z jednej strony, aczkolwiek widok był cudowny.
Ruiny Klasztoru w Glendalough
Ruiny klasztoru są naprawdę imponujące. Kompleks, który teraz można oglądać, datuje się na XII-XIII wiek. Zachowały się m.in. mury katedry, kościółek św. Kevina (zwany też „kuchnią”) i wspaniały cmentarz z celtyckimi nagrobkami. Nad wszystkim góruje tzw. „Okrągła Wieża” (The Round Tower), która oprócz tego, że była dzwonnicą, okazjonalnie pełniła też rolę spichlerza lub schronienia w razie ataku (zupełnie jak zamki japońskie!). Wieża pozornie wydaje się być niska, ale to dlatego, że jest bardzo smukła – w rzeczywistości jest całkiem potężna i ma 30 metrów wysokości.
Kim był św. Kevin? Pochodził z jednej z rodzin panujących w prowincji Leinster (teraz przypominają mi się Lannisterowie z Pieśni Ognia i Lodu), który uczył się u trzech duchownych: św. Eoghana, Lochana i Eanny. Wraz z grupą mnichów dotarł do Glendalough, gdzie założył klasztor, który po jego śmierci (ok. roku 618) przez stulecia był celem pielgrzymek. W XII w. Glendalough uzyskało status diecezji, a następnie jako opata przydzielono mu samego słynnego Wawrzyńca z Dublina. Nad brzegiem Jeziora Górnego znajduje się jaskinia, która służyła jako samotnia Kevina – tzw. „Łoże św. Kevina” (ang. St. Kevin’s Bed). W XIII w. Glendalough straciło na znaczeniu, ponieważ diecezję Glendalough połączono z diecezją dublińską, a w XIV w. osadę najechali i zniszczyli Anglicy. Miejsce jednak w dalszym ciągu pozostaje celem pielgrzymek wiernych.
Dolina Dwóch Jezior w Glendalough:
Jezioro Dolne (Lower Lake) i Jezioro Górne (Upper Lake)
Za kościółkiem/kuchnią płynie maleńka rzeczka, przez którą uroczym mostkiem można przeprawić się na drugą stronę. To właśnie w tym miejscu zaczynają się szlaki turystyczne – ten prosty przez dolinę i te trudniejsze, które prowadzą w góry Wicklow (najdłuższy szlak, tzw. Wicklow Way ma długość 129 km). Niestety miałam czas (i buty) tylko na szlak spacerowy prowadzący wokół Jeziora Dolnego, który na szczęście zahaczył też o Jezioro Górne.
Pierwsza część spacerowego szlaku prowadziła brzegiem lasu. Można było podziwiać Dolinę Dwóch Jezior w całej okazałości. Jak nie trudno się domyślić, dolina jest niezwykle malownicza – porośnięta paprociami i poprzecinana kępami drzew. Kiedy oddaliliśmy się trochę i wyszliśmy poza drzewa otaczające opactwo, Okrągła Wieża ukazała się w całej okazałości.
Po chwili weszliśmy w las, który mi bardzo przypominał lasy ziemi świętokrzyskiej. Podobnie, jak w Górach Świętokrzyskich, tutejsze lasy są chronione i stanowią rezerwat. Spacer ocienioną ścieżką okazał się bardzo przyjemy. Mijaliśmy zagajniki i mały wodospad, by w końcu pośród drzew dostrzec pierwsze zarysy Jeziora Dolnego (Lower Lake). Pod drugiej stronie jeziora było można zobaczyć drogę (przez mokradła), którą mieliśmy wracać.
Między Jeziorami Dolnym i Górnym znajduje się przestrzeń, którą Irlandczycy skwapliwie wykorzystują do piknikowania. Nic dziwnego – tak dobrej i słonecznej pogody niektórzy z nich nie widzieli nigdy w życiu. Całkiem sporo Irlandczyków postanowiło zatem wykąpać się w Jeziorze Górnym.
Nasza trasa zakładała powrót drugą stroną Jeziora Dolnego, przez mokradła. Dla bezpieczeństwa ludzi, nad mokradłami poprzerzucano specjalne drewniane pomosty. Pomimo „ucywilizowania” szlaku, przez cały czas zastanawiałam się, czy za jakiejś kępy trzciny nie wychyli się łysy łeb i krzyknie „Maj preszessss!”.
Droga powrotna zajęła nam znacznie mniej czasu, tak że po około 20 minutach marszu byliśmy znowu koło ruin klasztoru.
The Glendalough Tavern
W Glendalough można zjeść smaczny obiad w restauracji o wdzięcznej nazwie The Glendalough Tavern (parter Glendalough Hotel), która częściowo położona jest na mostku na rzece Glendasan. Znajduje się ona tuż przy głównej branie klasztoru. Restauracja nic a nic nie przypomina tego, co staje mi przed oczyma, kiedy myślę „tawerna”. Zarówno hotel, jak i restauracja są urządzone w klasycznym stylu „country” (tak też wyglądały wnętrza hotelu, w którym się zatrzymałam kilka lat temu, będąc w An Ros). Zdecydowanie polecam spróbować tam tarty brokułowej, której idealnym dopełnieniem była szklaneczka Guinnessa.
Irlandzkie Hollywood
Droga powrotna (jechaliśmy tym razem inną trasą) też była cudowna! Jechaliśmy ponad Doliną Dwóch Jezior, najpierw przez wrzosowiska, potem przez lasy, by w końcu zjechać niżej, pomiędzy pola. Po drodze odwiedziliśmy miejscowość o dosyć charakterystycznej nazwie. Odtąd, jakby kto pytał, czy byłam w Hollywood, to nie skłamię, mówiąc, że byłam! Bo byłam w Cillín Chaoimhín, czyli Świętym Lesie!
To naprawdę był dzień, podczas którego widziałam czterdzieści odcieni irlandzkiej zieleni! And I’m still mesmerised!
Asia
P.S. W kolejnej część relacji z podróży po Irlandii odwiedzimy Dublin! Do tej pory poznaliśmy Gorey/okolice oraz New Ross i Dunganstown.
☘☘☘