Będąc w Galway warto zrobić sobie wycieczkę po okolicy. Postanowiliśmy się wybrać na zachód, do oddalonego o około 80 km Clifden, które – jak nie trudno się domyśleć – słynie z przepięknych klifów. Klify to jedne z najbardziej „irlandzkich” widoków i po prostu musiałam je znowu zobaczyć. Do Clifden można dotrzeć krótszą trasą, ale kilka osób polecało nam okrężną drogę, która zahacza o cudny pałac, obecnie opactwo Kylemore Abbey i Park Narodowy Connemara. Tak też pojechaliśmy i muszę przyznać, że była to jedna z najpiękniejszych tras, jakimi w życiu jechałam: poprzez pastwiska, torfowiska, przez cudne góry porośnięte zielenią, na które chmury rzucały plamy światła i cienia (znowu mogłam podziwiać te 40 odcieni* irlandzkiej zieleni). Te niesamowite widoki to była wisienka na torcie, jako że było to moje ostatnie popołudnie w Irlandii.
Roadtrip: Opactwo Kylemore + Park Narodowy Connemara + Clifden
Aby pojechać tą dłuższą trasą, trzeba tuż przy jeziorze Garroman odbić w prawo (w drogę R344). Od tego momentu jest już tylko piękniej – po lewej mija się jeziora Derryclare Lough, Lough Inagh i wreszcie Kylemore Lough, a tuż obok niego maleńkie Pollacapall Lough porośnięte trzcinami, w którym odbija się najpiękniejszy zameczek (zamek z bajki!), jaki w życiu widziałam, czyli opactwo Kylemore.
Kylemore Abbey (Mainistir na Coille Móire)
Kylemore Abbey (irl. Mainistir na Coille Móire) było niegdyś pałacem, ale potem przekształcono go w klasztor. Pałac powstał w 1868 roku. Zbudowano go z szarego wapienia w neogotyckim stylu (czyli jednym z moich ulubionych stylów w architekturze), a jego projekt podobno łączy elementy i detale zaczerpnięte ze słynnych obiektów sakralnych w Wielkiej Brytytanii, m.in. katedry w Norwich. Widok pałacu odbijającego się w jeziorze porośniętym trzcinami, z zielonymi górami w tle, jest tak piękny, że trudno uwierzyć, że jest prawdziwy, że nie jest plan filmowy jakiejś bajki z wytwórni Disneya albo przynajmniej filmu o przygodach Robin Hooda. Ale moim zdaniem pałac Nottingham nie może równać z Kylemore; ani pałac Buckingham, a w zasadzie to trudno mi znaleźć w pamięci taki, który może się równać. No może ten w indyjskim Mysore, ale to akurat zupełnie inna bajka!
Obecnie w opactwie znajduje się elitarna międzynarodowa szkoła żeńska prowadzona przez siostry benedyktynki. Może maja wolny etat, bo bym się tam z chęcią zatrudniła. Opactwo słynie też z pięknych wiktoriańskich ogrodów otoczonych murami.
Bardzo lubię serial Friends i dobrze pamiętam, co wykrzyczał Joey Tribbiani, kiedy wyszedł z londyńskiego Westminster Abbey, a mianowicie: „ So, Mr Tribbiani, it is time to change your mind on the best abbey, because obviously you just havn’t seen the best one, yet!
Park Narodowy Connemara (Páirc Naisiúnta Chonamara)
Przejechaliśmy kawałeczek dalej na zachód (drogą N59) i dotarliśmy do Letterfrack, do bram Parku Narodowego Connemara (irl. Páirc Naisiúnta Chonamara), jednego z sześciu irlandzkich parków narodowych. Tutaj, podobnie jak w Glendalough, można wybrać sobie trasę trekkingową. Najdłuższa prowadzi dookoła szczytu Diamond Hill, Diamentowego Wzgórza (około 7 km). Ponieważ planowaliśmy tego dnia jeszcze zobaczyć klify w Clifden, wybieraliśmy trasę średniej długości, która, co prawda, nie okrąża szczytu, ale podchodzi całkiem blisko, bo aż do świętego (?) kamienia-megalitu, skąd rozlega się niesamowity widok na okolicę – torfowiska i wrzosowiska rozciągające się po horyzont. Wrzosowiska oczywiście były porośnięte wrzosem (i to z wrzosem kwitnącym już w czerwcu!), a torfowiska – słaniającymi się o podmuchów wiatru trawami i koniczyną, też kwitnącą (wrzosy i koniczyna zaliczone, yes!). I znowu mi się wydaje, że jesteśmy na stepach Rohanu i że zza Diamentowego Wzgórza wyjedzie Rohirrimowy oddział… Naprawdę, patrząc na tak piękne krajobrazy, samej mi się chce pisać własną książkę – i też nie musiałabym wymyślać nowych krain, wystarczyłoby opisać, to co widzę…
Clifden (An Clochán)
Clifden (irl. An Clochán) to małe miasteczko, z którego można wyruszyć w piękną widokową trasę, prowadzącą nad klifami. Zatrzymaliśmy się na chwilę. Było tam tak pięknie, że nawet zimny porywisty wiatr od oceanu (słońce nadal jasno świeciło) nie powstrzymało nas przed dosyć długim wpatrywaniu się w osuwiska. Założyliśmy kaptury i przysiedliśmy za kamiennym murkiem, żeby trochę osłonić się od wiatru. Wpatrywaliśmy się, jak ocean coraz głebiej wdziera się w ląd, zabiera to, co w jego przekonaniu należy się jemu… Wydawało się, jakby chciał przypomnieć, że to on tu rządzi i – w zależności od nastroju – raz daje, raz odbiera…
Gdybym mogła, zostałabym tam dłużej. Bo irlandzkie klify to widok magiczny, hipnotyzujący. Tak jak ocean wdziera się w ląd, tak widok ten wdziera się duszy. Wytrawia się w pamięci.
Widok klifów był pożegnalnym prezentem od Irlandii. Następnego dnia, a właściwie to nad ranem, przed świtem, wyjechaliśmy z Galway do Dublina, by słonecznym rankiem odlecieć do Warszawy. Chociaż był to wyjazd służbowy, to przy okazji widziałam tyle miejsc, tyle pięknych widoków, że trudno mi uwierzyć, że to był tylko tydzień.
Mam nadzieję, że następna, trzecia, wizyta w Zielonej Irlandii, to będzie wyjazd z Kondim, bo czuję się straszną egoistką, że nasyciłam oczy tym całym pięknem bez niego.
Asia
———
*) o których śpiewał Johny Cash w piosence Fourty Shades of Green.
☘☘☘