Ha! Jeszcze nigdy nie wybywałam z lotniska przez „gate 1”. W sumie słowa pani przy nadawaniu bagażu: „bramka numer jeden” zabrzmiały trochę jak żart. Dobrze, że w tej całej bramce numer jeden nie czekał na nas żaden zonk.
Anyway, po zakupach alkoholowych w bardzo korzystnych cenach (3x pół litra wiśniówki Soplicy po 18 zł – w końcu czymś trzeba dezynfekować ameby i inne indyjskie paskudy), obzwonieniu rodziny z nakazem nie dzwonienia do nas przez najbliższe tygodnie (i nie nabijania nam rachunków), przekroczyliśmy ową bramkę i załadowaliśmy się do samolotu.
Samolocik dziwny – nigdy czymś takim jeszcze nie lecieliśmy. Był to najmniejszy samolot Swissa – Avro RJ100, górnopłat, na 98 miejsc. Kondi – samolotowa encyklopedia – oświecił mnie, że to czterosilnikowy odrzutowiec produkowany w Szwajcarii, na licencji Wielkiej Brytanii (i już od ponad 10 lat go nie produkują). Samolocik jak na takie maleństwo całkiem przestronny w środku i nieźle zapierdzielał. Nawet za bardzo jak dla mnie, bo – pomimo deszczu – w Szwajcarii wylądowaliśmy planowo. Nieczęsto człowiek liczy na opóźnienie samolotu, chyba że go, tak jak nas dzisiaj, czeka cała noc na lotnisku…
No właśnie koczujemy-noc(z)ujemy w tym Zurychu. Wszystko, ale to wszystko tutaj pozamykane. Jak na razie zdusiliśmy w sobie chęć spożycia pierwszej wiśniówki (ameba jednak bardziej jej będzie potrzebować). A ponieważ z premedytacją nie zabraliśmy ze sobą psichworków, cieszymy się, że przynajmniej z klimą tu jakoś nie przeginają, inaczej drżelibyśmy całą noc jak osikowe liścue… Z zapasów mamy butelkę Fanty, paczkę Werther’s Original i półtorej paczki miętówek pomarańczowych (bez cukru). na szczęście w Avro dali nam kanapeczki i szwajcarskie czekoladki. Zatem jakoś przebidujemy do rana. A rano, hyc do wygodnego dużego samolotu (jakiś Airbus, mam nadzieję, że 340) i oczekiwanie na szwajcarski catering śniadaniowy. Zjem wszystko, co dadzą…
🇨🇭🇮🇳