Wspominałam kilkukrotnie o filmie Kamikaze Girls (Shimotsuma monogatari) w reżyserii Tetsuya Nakashima przy różnych okazjach (po raz pierwszy oglądaliśmy go podczas 7FFFF), ale postanowiłam temu filmowi poświecić oddzielny artykuł. Po trochu dlatego, że na to zasługuje (to świetny film). Po trochu dlatego, że planuję niedługo wziąć temat mody lolita na tapetę. Jedno jest pewne – film ten pomaga nieco lepiej zrozumieć i uporządkować sobie w głowie kilka dosyć specyficznych przejawów japońskiej popkultury.
Kamikaze Girls
(Shimotsuma monogatari)
reżyseria Tetsuya Nakashima
Tytuł Kamikaze Girls może być nieco mylący (i moim zdaniem jest idiotyczny), ale słowo kamikaze jest mocne i przykuwa uwagę – a czego się nie robi w szołbiznesie dla oglądalności. Oryginalny tytuł filmu to Shimotsuma monogatari („Opowieść* z Shimotsuma”) – znacznie trafniejszy, bo opowiada historie mieszkańców miasteczka Shimotsuma w prefekturze Ibaraki (niecałe 100 km na północ od Tokio), z czego na pierwszy plan wybijają się dwie historie: Momoko – eleganckiej lolitki i Ichigo – członkini lokalnego gangu motocyklowego.
Film Kamikaze Girls powstał w 2004 roku, po kilkuletnim pobycie Nakashimy (tak, to jeden z moich ulubionych japońskich reżyserów!) w Stanach Zjednoczonych, gdzie pracował z tego, co pamiętam przy teledyskach (stąd chyba konwencja filmu – nieco teledyskowa, nieco musicalowa), zatem w pewnym stopniu z „gajdzińskiej” perspektywy, z dużą dozą obiektywizmu, czego u przeciętnych Japończyków raczej się nie uświadczy (są nakierowani na swoje, mają nawet inną mapę świata, na której Japonia jest na środku, Europa po lewej ręce, a USA po prawej) oraz humoru. Ale to zdecydowanie coś więcej, niż komediowa, kolorowa historyjka o dwóch dziwacznych (nie wiadomo która bardziej pokręcona) dziewczynach.
Przyznam szczerze, że mnie jednak mniej interesowały aspekty psychologiczne filmu (zderzenie dwóch, pozornie różnych i nie mających nic wspólnego osób, które w końcu nawiązują nić porozumienia; wyniesienie pod niebiosa – dosłownie – przyjaźni, lojalności, itd.), które w zachodnich filmach eksploatowane są na maksa. Bardziej mnie interesowały aspekty socjologiczne, unikalne, bo japońskie: silna chęć przynależenia do grupy (w grupie siła – chociaż w rozumieniu Japończyków to będzie raczej „w grupie bezpieczeństwo”) i potrzeba uzyskania akceptacji tejże grupy. Przy czym niekoniecznie musi to być owo poukładane „społeczeństwo” pełne salarymenów, office ladies, szefów, pracowników, mężów i żon. Może to być coś, co my, gajdzini, traktujemy jako przejaw buntu, a co jest jednocześnie bardzo charakterystyczne dla popkultury japońskiej – subkultury.
Tylko, czy przynależność do danej subkultury, manifestowana przez dziwaczny strój i zachowanie, to rzeczywiście sprzeciw wobec owego bezpiecznego (nudnego?) japońskiego społeczeństwa? Może to właśnie próba znalezienia sobie mniejszej grupki, bardziej kameralnej, bardziej osobistej, w której faktycznie odczuwa się, że się jest częścią czegoś konkretnego. Ważną częścią. Mam wrażenie, że dla niektórych Japończyków idea, założenia, filozofia danej subkultury mają znaczenie drugorzędne. Że Japończycy bywają płytcy, że przede wszystkim chodzi o stajl. Ma być stylish! Ma być modnie! I ma to być widać. Taka właśnie była Ichigo, członkini lokalnego gangu motocyklowego (a raczej skuterowego), czyli subkultury bōzōzoku, jedna z dwóch bohaterek Shimotsuma monogatari, bo ten film bierze właśnie babskie subkultury na tapetę.
Japońskie lolity
Mnie (jakby nie patrzeć, też babę) w tym filmie interesowała jednak druga subkultura, której reprezentantką jest na pozór pusta i głupiutka, urocza i słodka do bólu lolitka, Momoko (jej imię pisze się znakami kanji 桃子 i tłumaczy się jako „brzoskwiniowe dziecko”). Lolity, zwłaszcza te mroczne gothic lolita (skrócie gothloli – jap. ゴスロリ – wymawiane „gosurori„), czyli „lolity na gotycko” intrygują mnie od dawna, bo od lat sympatyzuję z subkulturą gotycką i bardzo lubię czarne stroje z czerwonymi (krwistymi) lub fioletowymi dodatkami, koronki, halki, ciemne mhroczne makijaże, wampiry, My Dying Bride, itd., a lolicia stylistyka nie jest mi obca (zobacz mnie w krwistoczerwonej tulowej halce!). Ale ciuchy ciuchami, a nie miałam pojęcia, że te japońskie lolitki, te dziewczynki w koronkowych sukienkach i lakierowanych bucikach w stylu Mary Jane marzą, aby się przenieść w czasie – najlepiej prosto do pałacu Ludwika XIV, czy XV, kipiącego barokiem i rococo…
I powiem, że jestem trochę zaskoczona. Myślałam, że to tylko stylówa, moda, jakiś tam przejaw estetyki (a raczej świra na punkcie tego, co zachodnie). Tymczasem niektóre lolity (zgaduję, że nie wszystkie – że część ich to puste laski, co papugują koleżanki), faktycznie marzą, by ze współczesnej Japonii (a przecież teraz nie ma tam aż takiego kryzysu), przenieść się do renesansowej Francji…
Trailer filmu Kamikaze Girls (wersja angielskojęzyczna)
Japońska super-jakość?
Jakie jeszcze aspekty popkultury japońskiej porusza ten film, których niekoniecznie jesteśmy świadomi? Na przykład wyśmiewa to, że Japończycy niemal mieszkają w supermarketach. Bo to taka sprzeczność – z jednej strony wydają many*** jenów na ręcznie tkane i szyte kimona na specjalne okazje (przeczytaj o kitsuke), z drugiej mają fisia na punkcie promocji i zdarza im się kupować chińskie badziewie, w tym podróbki (ten motyw zresztą też pojawia się w filmie). Dla nas, ludzi z zachodu może to być trochę szok, bo terminy „japoński”, „made in Japan„, to dla nas niemal synonimy wysokiej jakości.
Czytałam kiedyś o tym, jak bardzo ubiór jest dla Japończyka środkiem ekspresji tożsamości (osobistej i narodowej) oraz jakie znaczenie mają strój japoński (wafuku) i zachodni (yōfuku). Np. że strój japoński, w tym kimono, szczelnie zakrywa ciało i – oprócz tradycji – symbolizuje japońską skromność, pokorę i szacunek wobec innych, a noszenie kimona narzuca kobiecie powściągliwość ruchów i obliguje do godnego zachowywania się. Ponadto, znakomitej jakości kimono, to obiekt pożądania japońskich kobiet, synonim luksusu, a czasem inwestycja – kimona przekazywane są z pokolenia na pokolenie, można powiedzieć – w spadku.
Tymczasem żadna z bohaterek filmu Shimotsuma monogatari nie utożsamia się z japońskimi tradycjami; obie też odrzucają tradycyjny, czy nawet nowoczesny zachodni strój. Momoko rozpływa się w coraz to nowych, bardzo drogich koronkach, halkach i czepkach – aby je kupić, wyprawia się do samego Tokio (btw, ukazana w filmie firma produkująca lolicie ubrania – Baby, The Stars Shine Bright – istnieje naprawdę!), co więcej – okłamuje ojca, by wyciągnąć od niego pieniądze i zdobyć wymarzony ciuch (w ten – ale nie tylko w ten – sposób Nakashima wyśmiewa bezmyślny zakupoholizm Japonek). Ichigo (o ile momo to biało-różowa japońska brzoskwinia, to ichigo to po japońsku „truskawka”) z kolei marzy o hafcie na swoim płaszczu tokkōfuku (wzorowanym na mundurze pilotów kamikadze), będącym symbolem jej przynależenia do gangu. Obie gardzą bylejakością – Momoko wykpiwa supermarketową jakość Tesco, tfu Jusco ;) i postawę sąsiadów „quantity not quality”, Ichigo poszukuje kultowej hafciarki z Tokio, aby haft był extraordinary. Bo obie – choć tak różne, przez strój wyrażają swoją tożsamość, a poniekąd indywidualność.
Artur Szarecki w jednym ze swoich artykułów napisał o Shimotsuma monogatari, że film prezentuje uproszczony obraz konsumpcji; twierdzi także, że film ten stanowi punkt wyjścia do nieco odmiennego postrzegania współczesnej japońskiej kultury. Coś w tym jest. Zestawianie tych dwóch postaci (żeby nie powiedzieć „indywiduów”), ich zachowań, sposobu życia, pojmowania świata, systemu wartości, ma pomóc zrozumieć każdą z nich z osobna. Ale także – jak w dwóch krzywych zwierciadłach – znaleźć w nich coś wspólnego, coś charakterystycznego dla przesiąkniętego konsumpcją japońskiego społeczeństwa. Na szczęście pod warstwą blichtru, koronek, czy innych kawaii szmatek, gdzieś tam jednak się kryją te wyższe wartości.
Film bardzo polecam,
Asia
—–
*) sowo monogatari (物語り) to po japońsku „opowieść”, „historia” – możecie je kojarzyć np. z tytułu słynnej starej historii Genji Monogatari – Opowieść o Genjim lub np. z Oedo Onsen Monogatari – dosłownie „opowieść o onsenie z czasów Edo” – nazwy popularnego wodnego parku rozrywki i centrum spa na Odaibie w Tokio.
**) Man to powszechnie używany w Japonii liczebnik – oznacza 10 tysięcy i zapisuje się go znakiem kanji 万. W Japonii nikt nie powie „sto tysięcy”, a „dziesięć manów”. Początkowo to jest uciążliwe, ale da się przyzwyczaić. W sumie amerykanie też nie mówią „tysiąc dwieście dolarów”, tylko „dwanaście setek” (twelve hundreds).