2009.08.10, Delhi, Pahar Gandź
Ha, to chyba mój ostatni wpis wysłany z Indii – chyba, że jutro na lotnisku będzie wi-fi (na bombajskim było). Siedzę sobie w malutkim pokoju, w hoteliku Unique International przy Main Bazar Pahar Gandź – kolejnym kultowym miejscu białasów. Naprzeciwko słynny Namaskar, w którym i Cegielski nocował, ale nas ten słynny hotel odrzucił – zarówno syfiastymi pokojami-klozetami, jak i cenami, które serwują. Albo my inaczej niż LP rozumiemy pojęcie „przyzwoite warunki w przyzwoitej cenie” albo Namaskar jedzie na opinii sprzed dwóch (i więcej) lat, powoli popadając w ruinę. W każdym razie w okolicy N. jest mnóstwo innych hoteli i hotelików, które oferują lepsze warunki za przystępną cenę (np. nasz – dwójka z łazienką i tv, z coolerem za 300 Rs), a o których nie ma wzmianki w biblii backpackersów – może będą, od jesieni. :P
Jutro wracamy do Polski, więc dzisiaj załatwiamy ostatnie sprawunki – powoli skreślamy pozycje na długiej liście suwenirów… Spotkałam się dzisiaj też z Nitiką i jej kuzynem Sammy’m – razem buszowaliśmy po sklepikach w Rajouri Garden – owocnych, bo kupiłam sobie dwa india-style ubranka i bransoletki. :) oraz jedliśmy (tzn. my próbowaliśmy jeść, bo średnio nam wchodziło) jakieś dziwne ciasto, podobne do drożdżówki, nasączone olejem z zielonymi papryczkami chilli i koriandrem na wierzchu, w słynnej cukierni Bikanervala. Czy wiecie, że hindusi na angielską modłę, kiedy urządzają urodziny i dmuchają świeczki, to siedzą w papierowych czapeczkach? A co więcej, nawet w bardziej odjechanych nakryciach głowy – dziewczyna, lat około 16, która akurat obchodziła urodziny w Bikanervala, miała na głowie plastikową tiarę (taką jak u nas zakładają 5-letnie dziewczynki, kiedy się przebierają za księżniczkę. :) Coś niesamowitego! W każdym razie nam przedpołudnie oraz część popołudnia minęło całkiem miło. No i przejechaliśmy się też nadziemnym metrem – niebieską linią. :P Na mnie ogromne wrażenie zrobiły betonowe konstrukcje wiaduktów i pomostów tej linii… Resztę popołudnia spędziliśmy w „naszej” dzielnicy – trochę w knajpkach, trochę na zakupach – poznaliśmy też jednego chłopaka z Kaszmiru, który opowiedział nam niemal całą historię życia – od wczesnych wspomnień (w tym o jego różnych, niekoniecznie przyjemnych przygodach z indyjskim wojskiem), poprzez wyjazdy do USA, Argentyny, Holandii, etc., mieszkanie na Goa, aż do teraz, kiedy osiadł w Delhi i zaczął działać w biznesie biżuteryjno-paśminowym. :) Widać, że chłopak kocha ten Kaszmir, a tu się męczy. Niektórzy ludzie mają bardzo pogmatwane życiorysy – w takich chwilach człowiek docenia swoje – w miarę poukładane – życie…
No tak – ja tu się rozgadałam o Delhi, a ani słowem nie wspomniałam o Bombaju. :)
Na temat Bombaju zrobię oddzielny wpis, bo dzisiaj nie mam już siły, poza tym jest tak gorąco (37 stopni C, popołudniu), że odechciewa się wszystkiego, a jeszcze musimy kupić ładnego Ganeśę. :P Wspomnę tylko, że widzieliśmy m. in. słynny Victoria TS, Uniwersytet Bombajski, Sąd (tyle gotyku, to nawet w Niemczech, w Kolonii, się nie uświadczy, co w Mumbaiu), widzieliśmy słynne kina (m.in. Eros) i restauracje Colaby, trafiliśmy nawet na mumbaiskie Wall Street – czyli ulicę giełdową, siedzieliśmy na boisku do krykieta – tym ulubionym przez Mumbaiczyków, ale też widzieliśmy to drugie, największe, podziwialiśmy słynny hotel Pałac Tadź Mahal, a spod Gateway to India wypłynęliśmy statkiem na Elephantę, gdzie włóczyliśmy się po jaskiniach-świątyniach buddyjskich… Nawet srebrne karoce widzieliśmy… A! I byliśmy w MacDonaldzie – gdzie pałaszowaliśmy śmieszne zestawy z tortillami w wersji indyjskiej – jedna z kurczakiem, druga z paneerem. :P Tak to było w Bombaju… Do bollywood nie uderzaliśmy tym razem – ale kiedyś na pewno wrócimy do tego miasta, przy okazji podróży po południowych Indiach, bo Bombaj zdecydowanie nas zauroczył!
* * *
Rany, miesiąc w Indiach za nami… Trudno to uwierzyć… Ale kiedy wysiedliśmy z samolotu – ponownie na lotnisku I. Ghandi, to poczuliśmy się jak u siebie… Stare dobre Delhi! My z teraz, to zupełnie inni my, niż ci biali, zahukani, przerażeni upałem sprzed miesiąca… Wiemy jak postępować w kierowcami, rikszarzami, sprzedawcami, hotelarzami… Wiemy, ile co powinno kosztować i jak unikać małych przekrętów… Wiemy, co i gdzie jeść… Jesteśmy opaleni. :)
Ha! To nowi my – zaprawieni w boju, po treningu, jaki nam zapewniły Indie przez ostatnie cztery tygodnie… To nowi, silniejsi my!
Ja nie mogę uwierzyć, że to już koniec, że jutro wieczorem będę już w domu, a pojutrze w pracy… Dobrze, że we wtorek wybywam z powrotem out – do Macedonii, z chórem, bo chyba bym się nie pozbierała, tak od razu… Kondi za to mówi, że już by porobił coś twórczego – tęskni chyba trochę do swoich kompów i sieci. Eh, faceci! :P
Ok, spadamy na kolację i dalsze zakupy… Trzeba wykorzystać te ostatnie chwile w Indiach!
Do zobaczenia w Polszy…
Asia i Kondi!
—-Update—-
Iza dotarła dzisiaj z Katmandu – o drugiej w nocy mamy taksówkę na lotnisko – wylot o 5:35, ale trzeba być na lotnisku aż trzy godziny wcześniej… Zatem już za dwie godzinki spadamy stad – znaczy z hotelu…
Jeszcze raz pozdrawiamy – tym razem we trójkę!
CU.
🇮🇳