São Paulo – największa metropolia nie tylko Brazylii, ale całej Ameryki Południowej. Miasto robi wrażenie nawet, jeśli się widziało wcześniej nowojorski Manhattan, tokijskie Shinjuku, czy szanghajski Pudong. Mieszka tu prawie 12 milionów ludzi, a tutejsze „city” zajmuje ponoć powierzchnię 17 Manhattanów… Jeśli komuś za ciasno, za tłoczno i zbyt miejsko w jego własnym mieście, to tutaj na pewno się nie odnajdzie, bo São Paulo to miasto dla mieszczuchów, którzy swoją „mieszczuchowatość” wielce sobie chwalą. Welcome to São Paulo!
W São Paulo mieszkamy „na couczu” w najfajniejszej dzielnicy – Vila Madalena. To tutaj na ścianach i pojawiają się najładniejsze murale, są najlepsze botecos i to tutaj odbywają się co niedzielę targi z wyśmienitym jedzeniem, które koniecznie chcieliśmy odwiedzić (i udało się, ale o tym w kolejnym poście).
Miasto leży zaledwie 400 km od Rio de Janeiro, zatem śmignęliśmy tu nocnym autobusem (z dworca/terminalu Rodoviária Novo Rio). Nie był to tani przejazd, mimo że kupiliśmy najtańsze dostępne bilety (R$ 86, czyli ponad 120 zł za 400 km), ale autobus był nowoczesny, czyściutki, z kibelkiem i było sporo miejsca na nogi. Przyjechaliśmy prawie na czas (jazda trwała ok. 6h), ale przy wyjeździe trochę się nadenerwowaliśmy (zwłaszcza ja)…
Na bilecie mieliśmy napisane, że nasz autobus odjeżdża ze stanowisk 39-45 i trzeba było pilnować, na którym z nich konkretnie się pojawi. Swój autobus rozpoznaje się po tabliczce z godziną odjazdu, którą kierowca wtyka za szybę. Trochę trwało, zanim rozszyfrowaliśmy system, bo te godziny to były np. 23:46, 23:58, 00:03… Absurdalne godziny odjazdów (nasz odjeżdżał o ładnej godzinie 00:15), które zresztą nic nie miały wspólnego z rzeczywistością, bo jeszcze 20 minut po teoretycznym odjeździe ludzie się pakowali do autobusów. Zanim rozszyfrowaliśmy system, przez pomyłkę nadaliśmy bagaże do innego autobusu, bo miał „São Psulo” napisane na wyświetlaczu. Potem się okazało, że wszystkie jechały do Sampy (jak to tutejsi mówią na SP). Minęła północ a po naszym autobusie ani widu, ani słychu… Lataliśmy między stanowiskami, sprawdzając, co podjechało, ale tabliczki z „00:15” niet! Późniejsze kursy były, wcześniejsze w sumie też – totalny bajzel. W końcu o 00:20 podjechał nasz autobus i zaparkował na stanowisku 46 (mimo że miał stanąć na którymś z przedziału 39-45). Nadaliśmy bagaże, zapakowaliśmy się do onibusa i poszliśmy w kimę. Wcześniej czytaliśmy, że w autobusach rozkręcają klimę na maksa, dlatego miałam na sobie połowę ubrań, które przywiozłam do Bra: tiszert, bluzkę z długim rękawem, bluzę z kapturem, długie spodnie i dwie pary skarpet, a dodatkowo przykrywałam się (zwłaszcza głowę) kardiganem (jak będziemy jechać do Foz de Iguaçu, to chyba kupię – jak inni pasażerowie – koc albo śpiwór… to będzie wspaniały suwenir z tego upalnego kraju!). W zasadzie całą drogę przespałam bez problemu (mam to szczęście, że zasnę w każdych warunkach – przesypiam największe turbulencje w samolocie).
O 8:00 byliśmy już u naszego fajnego hosta, w Vila Madalena, a po śniadaniu razem ruszyliśmy do Beco do Batman (dosłownie „ślepy zaułek Batmana” – nie żartuję, naprawdę tak się nazywa ta okolica!) na murale. A owe murale są naprawdę niesamowite! Niektóre są po prostu artystycznymi wizjami, inne niosą przesłania, że propaganda, że rząd nam lasuje mózgi i wciska różne ściemy, itd. Czasami mural zajmuje tylko fragment ściany, innym razem wychodzi aż na chodnik, czy na kominy. Często zdarza się, ze mural pokrywa bramę wjazdową lub ścianę w drzwiami. Wrzucamy kilka zdjęć owych murali, reszta pojawi się na Haliku w osobnym wpisie po naszym powrocie (podobnie, jak kafelki ze schodków i orchidee z Rio).
Kilka przecznic od największego skupiska murali jest ulica Aspicuelta, przy której znajdują się botecos, po angielsku zwane „kioskami”, czyli knajpki z otwartymi frontami. Mieliśmy ochotę bardziej na obiad, niż na kawę, serveję (czyt. „serweżę”), czy przekąski. Nasz CSurfingowy host, Amauri, polecił uroczą knajpkę Huaco serwującą peruwiańską kuchnię, gdzie zjedliśmy fajne przekąski, w tym surowe ryby w śmietanowym sosie (peruwiańskie sushi!), ośmiorniczki, krewety, a jako główne danie ryż (ponownie) z owocami morza i dziwnymi chrupkami (peruwiańskie risotto!). Było to całkiem fajne jadło. Dla nas nowość, bo nigdy nie próbowaliśmy peruwiańskiego jedzenia. Knajpka, choć bardzo klimatyczna, ogólnie jest dość droga. Zresztą trzeba powiedzieć, że jedzenie w Brazylii jest drogie, a na pewno droższe niż w Wawie. Po taniutkiej Azji jest to dla nas dosyć duży szok! :P
Fotki jedzenia znajdziecie narazie na naszym fanpage, a potem w oddzielnym kulinarnym wpisie (nie jestem w stanie aktualnie zaciągnąć więcej zdjęć, bo internet w naszej pousadzie działa, jakby był z lat 90-tych…).
Z Vila Madalena pojechaliśmy na plac katedralny (stacja metra Sé) i łaziliśmy trochę po okolicy, która rzeczywiście przypomina nieco Manhattan. Widzieliśmy m.in. Banespę (niestety tylko z zewnątrz, bo obserwatorium jest nieczynne w weekend – z tego względu zostaliśmy w SP o jeden dzień dłużej – do poniedziałku) i klasztor São Bento. Następnie przeszliśmy z pół nowoczesnego centrum São Paulo, a mianowicie przedreptaliśmy kilka kilometrów główną ulicą miasta, czyli aleją Paulista. Wieczór (który się mooocno przeciągnął) spędziliśmy razem z Amaurim i jego znajomymi (w tym dwójką rodaków, też CS gości – świat jest mały) w uroczych knajpkach Vila Madalena. Zaliczyliśmy nawet koncert reggae w jednym z alternatywnych klubów. Pierwszy dzień w Sampie naprawdę obfitował we wrażenia!
Uzupełnienie poniedziałkowe (08.09.2014)
Banespa Building – czyli tutejszy Empire State Building
Uwielbiam Empire State Building, zatem spodobał mi się i Banespa Building, którego projektant, Plínio Botelho do Amaral, mocno się inspirował tym pierwszym. I nie – nie uważam, że to podróba, po prostu tak się wtedy budowało i takie budynki uważano za szczyt nowoczesności i elegancji. Swego czasu (bodajże do końca lat czterdziestych) był to najwyższy budynek świata o konstrukcji żelbetowej, a przez ponad 20 lat był to najwyższy budynek w São Paulo (ma 161.22 m). Można na niego wjechać i obejrzeć sobie z góry wspaniałą panoramę, a ja nigdy takich okazji nie odpuszczam. Jak już kiedyś pisałam – jak gdzieś wysoko się da wjechać, to trzeba tam wjechać i zobaczyć! Na 33 piętro wjeżdża się jedną z 14 wind, a stamtąd, schodkami, wchodzi się jeszcze wyżej, na taras widokowy. W ulotce napisano, że widać stąd na odległość aż 40 km. Nieźle, choć z GMT w Tokio widać czasem Fuji oddaloną o 100 km. Tak czy inaczej na pewno widać targ miejski (Municipal Market), katedrę (Sé) i obecnie najwyższy budynek São Paulo, czyli Edifício Italia – ale na ten chyba nie będziemy już wjeżdżali.
Warto zaznaczyć, że wjazd na Banespę jest darmowy, ale w związku z tym trzeba też odczekać swoje w kolejce. Pewną niedogodnością jest tez to, że można przebywać tylko (tylko!) 5 minut. Wolałabym chyba zapłacić i móc tam być dłużej, no ale tak to sobie wymyślili. 5 minut to bardzo niewiele – ledwie udało mi się zrobić kilka zdjęć. Musiałam być też twarda i odmówić laskom, które chciały, abym im zrobiła zdjęcie (Sorry girls, I have NO time!). Kondi natomiast sfotografował świetna panoramkę (klikać w ->>> LINK).
Pozostałe ciekawostki z São Paulo w kolejnych odcinkach halikowej brazylijskiej przygody. Zapraszamy!
Tymczasem pozdrawiamy gorąco i upalnie
(aktualnie z Lençois w stanie Bahia),
Asia i Kondi
P.S. W Sao Paulo jest tak tłoczno, a ulice zakorkowane, że w godzinach szczytu co bogatsi biznesmeni korzystają z podniebnych taksówek – latają sobie do sąsiednich wieżowców helikopterami. Inaczej utknęli by w korkach na ładne kilka godzin. A tak to fru… i już są na dachu siedziby którejś z ważnych firm. Heliportów tu nie brakuje – ponoć jest około 430 lądowisk na dachach wieżowców.