Japońskie gorące źródła
– onsen i rotenburo
Jednym z najfantastyczniejszych japońskich wynalazków, wynikającym z tego, że praktycznie cała Japonia znajduje się na terenie aktywnym sejsmicznie (na styku płyt tektonicznych, w obrębie „ognistego pierścienia Pacyfiku”), są gorące źródła, czyli onseny.
W kulturę onsenów oraz sentō (miejskich łaźni) wprowadził nas Couch Surfingowy host, u którego nocowaliśmy w Kagoshimie (południe wyspy Kiusiu). To on objaśnił nam, jak należy się zachować w onsenie. Wytłumaczył nam, na przykład, że najpierw należy się wypucować, a dopiero potem moczyć w gorącej, nierzadko sięgającej 42°C, wodzie. Kondi otrzymał wtedy instruktarz na żywo (mówi, że faceci wcale tak dokładnie się nie pucują). Ja musiałam sama sobie radzić w damskiej części. Na szczęście, już od progu, zaopiekowały się mną starsze panie, które pokazały mi, co i jak. A potem wzięły mnie na spytki. Były zachwycone tym, że przyjechałam aż z Polski i że znam się na japońskim jedzeniu (że jem sfermentowaną soję nattō). A fakt, że wspięłam się na Fuji dał mi status łaźniowego gościa honorowego. Jeśli jakaś nowa osoba wchodziła do basenu, od razu była informowana, kim jestem (gajiinka z Polski) i co tutaj robię (kąpię się) i że trochę mówię po japońsku (czyli nie trzeba się mnie bać). Bo onseny i sentō to poniekąd ośrodki lokalnej kultury, w których sąsiedzi spotykają się na plotki na golasa. Nic się tam nie ukryje. W przenośni i dosłownie.
Najpiękniejsze zagospodarowane japońskie źródła mają baseny na zewnątrz – pośród skał, lasów lub na brzegu morza. Takie onseny, zwane rotemburo (dosłownie „wanna pod niebem”), często przyciągają gości z odległych krańców Japonii. Najmilej wspominamy rotemburo w Beppu i w Shirahama, zwłaszcza słynne Saki-no-yu (artykuł o tym onsenie znajdziesz poniżej), do którego przez pół Japonii jeździli sami cesarze. Jedno jest pewne: jeśli ktoś raz zaznał onsenu, to w zimie za niczym tak nie tęskni, jak za 40-stopniową kąpielą.